Na ekrany kin trafiła dziś nowa ekranizacja klasycznej powieści grozy Stephena Kinga. Za kolejne podejście do kultowej „Podpalaczki” odpowiedział tym razem reżyser Keith Thomas („Nocne czuwanie”) i wytwórnia Blumhouse. Czy wypaliło? Zapraszamy do lektury naszej recenzji.
To tylko nowa twarz w tym samym, wysłużonym garniturze – słyszymy w jednej ze scen w nowej „Podpalaczce”. Nie, to nasza szansa, by odwrócić dawną porażkę w nowy sukces, pada w odpowiedzi. Ten fragment filmu aż się prosi, by zinterpretować go metafilmowo – w kontekście trwającej w najlepsze kultury remake’owania. Poprzednia ekranizacja klasycznego thrillera Stephena Kinga, mimo że osiągnęła w pewnych kręgach status produkcji kultowej, zalicza się do najsłabszych filmów opartych na dorobku tego pisarza. Należało się zatem spodziewać, że na jakimś etapie jedna z wytwórni postanowi dać opowieści kolejną szansę. Niestety, podobnie jak dyskusje wokół remake'ów, drugą ekranizację „Podpalaczki” też można podsumować, wykorzystując kwestię z przywołanej wyżej sceny: a liczyłam na to, że tym razem pójdzie lepiej. Nie poszło.
W „Podpalaczce”, będącej jedną z pierwszych powieści Kinga, autor nawiązał do metaforyki charakteryzującej wiele jego wczesnych prac: zastąpił silny rozstrój emocjonalny wątkiem nadprzyrodzonym. W tym kontekście najbliżej jest tej powieści do literackiego debiutu Kinga, „Carrie”, w której parapsychiczne zdolności pisarz zrównał z koszmarem dojrzewania. Druga z wymienionych powieści też ma na koncie nieudany remake, ale wcześniejsza ekranizacja cieszy się statusem jednego z mocniejszych horrorów lat siedemdziesiątych. „Podpalaczce” odwrócić tendencji się nie udało. To jeden z tych filmowych retoolingów, które najpierw przez lata tkwią w preprodukcji, a gdy wychodzą na światło dzienne – wydają się pomysłem chybionym od samego początku.
Nie chodzi nawet o to, że film w reżyserii Keitha Thomasa został źle wykonany. Tylko w przeciągu ostatniego roku na ekrany trafił szereg znacznie słabszych produkcji, wykorzystujących wątki paranormalne. Dość wymienić fatalne „Sanktuarium”, które w każdym elemencie realizacji pokazało jak horrorów – czy filmów w ogóle – robić nie należy, czy miniserial „Historia Lisey”, zmaszczony po królewsku przez samego Stephena Kinga, pełniącego wówczas rolę scenarzysty. W zestawieniu z tymi produkcjami, „Podpalaczka” nie ma większego kłopotu z przedstawieniem widzom w miarę spójnej historii głównej bohaterki i jej ojca. Jest ona jednak przedstawiona w sposób kompletnie nieangażujący, zarówno od strony scenariusza i reżyserii, jak i aktorstwa, czy nawet efektów specjalnych. W istocie, nie kryje się w tej produkcji dosłownie nic, co wydostałoby się poza ramy bazowego, odlinijkowego przeniesienia na ekran mocno okrojonej wersji tekstu Kinga.
Tak jak swój pierwowzór, „Podpalaczka” opowiada historię Charlie McGee, dziewczynki z niezwykłą zdolnością pirokinezy. Talent zawdzięcza swoim rodzicom, którzy kilkanaście lat wcześniej wzięli udział w tajemniczym eksperymencie, co poskutkowało nieodwracalnymi zmianami w ich organizmach. Teraz ich śladem podążają przedstawiciele rządowej agencji, chcący wytrenować Charlie do swoich celów. Film Thomasa podejmuje kilka kluczowych zmian względem powieści, w efekcie czego nieco więcej czasu zyskuje rozbudowanie relacji Charlie z jej ojcem (w tej roli ciekawie rozwijający się jako aktor, ale do tej postaci zupełnie niedopasowany Zac Efron). Reżyser jeszcze przed wejściem na plan zapowiadał, że w produkcji zobaczymy, jak szczególny temperament bohaterki wpłynie na jej więź z rodzicami, ale niestety poza cedzeniem suchych faktów w temacie bezgranicznej rodzicielskiej miłości nie otrzymamy tu żadnego ciekawszego wniosku, czy choćby jednego momentu udanego od strony dramaturgicznej. W największym stopniu odpowiada za to scenariusz – niemający w sobie nic ze swobodnego języka, którym posługuje się na stronach swoich powieści Stephen King. Jakkolwiek wypełniają swoją funkcję w popychaniu mozolnej fabuły, postacie „Podpalaczki” to mocno ograne archetypy, których nie zdołano rozbudować, czy uatrakcyjnić. Zbyt wiele szczęścia w tytułowej kreacji nie ma też dwunastoletnia aktorka Ryan Kiera Armstrong. W efekcie nijakich zabiegów reżyserskich, brzydko nakręconej i chaotycznie zmontowanej akcji, słabych efektów komputerowych oraz kompletnie niewciągających scen obrazujących wątek obyczajowy, jej postać nie otrzymuje zbyt wielu okazji, by – nomen omen – zalśnić. Na ciekawszy pokaz aktorskiego potencjału pozwolił jej w innej adaptacji Kinga reżyser Andy Muschietti. Armstrong zagrała bowiem pierwszą ofiarę odrodzonego Pennywise’a w drugiej części „To”.
Nowa „Podpalaczka” nie wywołuje emocji – ani ognistych na plus, ani palących na minus, ani żadnych innych. W istocie, jedynym wyróżnikiem filmu jest ekscytująca ścieżka dźwiękowa, którą nagrał do niego sam John Carpenter. Nawet on nie zdołał jednak uatrakcyjnić tej ekranizacji, a tylko podkreślił czego w niej zabrakło. W warstwie realizacyjnej, „Podpalaczka” bardziej niż z kinowym widowiskiem kojarzy się bowiem z jednym z tuzinów seriali, które Universal wraz ze stacją NBC wypuszczają do streamingu i kasują po kilku pierwszych odcinkach. Nieprzypadkowo wytwórnia zdecydowała się, by za oceanem skierować film Thomasa natychmiast do oferty Peacock. W tym przypadku „drugiego sezonu” też raczej nie będzie.
Ocena filmu „Podpalaczka”: 2/6
zdj. Blumhouse / Universal