„Proces Siódemki z Chicago” – przedpremierowa recenzja filmu

Już wkrótce do oferty Netfliksa dołączy „Proces Siódemki z Chicago”, najnowsza gwiazdorska produkcja, za pomocą której platforma streamingowa planuje szturmować najbliższe rozdanie Oscarów. Nim widowisko Aarona Sorkina trafi na mały ekran, film będzie można zobaczyć w kinach. Polską premierę zapowiedziano na piątek. Tymczasem zapraszamy Was do lektury naszej recenzji.

„Proces Siódemki z Chicago” otwiera seria obrazów zawiązujących czas akcji, tj. koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Zerkający z czarno-białego telewizora prezydent Lyndon B. Johnson ogłasza radykalne zwiększenie poboru do wojska, a dwukrotny huk pistoletu obwieszcza śmierć Martina Luthera Kinga i Roberta Kennedy’ego. Emblematy brutalnego zwieńczenia „lata miłości” kładą grunt pod kolejny mroczny rozdział w historii USA – niesławną Narodową Konwencję Demokratów w 1968 roku. Spotkanie polityków w chicagowskim amfiteatrze miało, w założeniu, stać się platformą dla powzięcia stanowczej opozycji wobec wojny w Wietnamie. W praktyce, podczas gdy demokratów zajęło mianowanie kandydata, który miał zmierzyć się w wyborach prezydenckich z Richardem Nixonem, na zewnątrz doszło do krwawego zaognienia wewnątrzspołecznej gorączki. Na ulicach Chicago policja i Gwardia Narodowa wymierzyła protestującym tłumom regularną wojnę, zwieńczoną serią dotkliwych pobić i aresztowań. Film Aarona Sorkina, w ramach tego samego ciasno zmontowanego prologu, wprowadza do historii głównych bohaterów (a zarazem przyszłych oskarżonych). Tytułowa siódemka wywodzi się ze zróżnicowanych grup piętnujących wojnę w Wietnamie i przemoc rasową: kontrkulturowych yippies nawołujących do wolnej miłości i pokoju, zradykalizowanych Czarnych Panter i cytujących Gandhiego i Ginsberga pacyfistów. Choć reprezentują odmienne obszary Ameryki i nierzadko odmienną postawę wobec istoty politycznych protestów, już rok później wymiar sprawiedliwości oskarży ich o działanie w zmowie i zorganizowaną działalność wywrotową.

Nie jest bynajmniej przypadkiem, że do realizacji „Procesu Siódemki z Chicago” doszło właśnie teraz. Film jest kolejnym głośnym dziełem przygotowującym Amerykanów do listopadowych wyborów prezydenckich, a zarazem następnym, po chociażby rewelacyjnym „Spisku przeciwko Ameryce” od HBO i „BlacKkKlansmanSpike’a Lee, który równie bezpośrednio trafia w sedno cyklicznej natury historii. Krótko po tym, jak Ameryką zatrzęsły protesty będące odpowiedzią na zabójstwo George’a Floyda, reżyser Aaron Sorkin cofa się pięćdziesiąt lat wcześniej, by wyrysować nić porozumienia między pozornie odległymi wydarzeniami a równie skonfliktowaną współczesnością. Archiwalne nagrania z Chicago, które nadają filmowi pseudodokumentalnego wydźwięku, niepokojąco kojarzą się wszak przede wszystkim z majowymi i czerwcowymi protestami z tego roku.

„Proces Siódemki z Chicago”, który Sorkin nie tylko wyreżyserował, ale i napisał, przenosi dramaturgię z ulic sierpnia 1968 (przywoływanych tu wyłącznie w ramach retrospekcji) na salę sądową. Twórca dobrze wie, jak przetworzyć rzeczywistość opartą nierzadko na rozwlekłych procedurach w pasjonującą opowieść o jasnych i ciemnych stronach demokracji, opartą na suspensywnych zwrotach fabularnych i absorbujących wymianach dialogowych (te ostatnie nierzadko kojarzą się chociażby z „Ludźmi honoru”, innym filmem napisanym przez Sorkina). Kolejne polityczne dzieło twórcy „Newsroomu” z Jeffem Danielsem ogląda się niczym pierwszorzędny i skierowany do masowej publiczności spektakl, chętnie manipulujący emocjami, konsekwentnie przesuwający widzów na skraj siedzenia i wzorcowo egzekwujący naekranowe napięcie. Warto podkreślić, że obok paru ciekawych technik realizacyjnych – zwłaszcza parokrotnie wykorzystanej frazy montażowej, w ramach której Sorkin przyspiesza rytm z użyciem trzech czasów akcji – najefektywniej wypadają te momenty filmu, w których reżyseria staje się bardziej wycofana, ustępując pola galerii talentów zebranych przed kamerą. Nie będzie bowiem przesadą, że kluczową rolę w kreowaniu namacalnej siły wyrazu „Procesu Siódemki z Chicago” pełnią aktorzy – zwłaszcza Eddie Redmayne, Joseph Gordon-Levitt, Mark Rylance, Jeremy Strong, Yaha Abdul-Mateen II, Sacha Baron Cohen i Frank Langella. Dzięki kapitalnej obsadzie te fragmenty scenariusza, które mogłyby w przeciwnym razie uchodzić za nadmiernie dosłowne lub nieco karykaturalne, zyskują barwny kinematograficzny rezonans. Dodajmy, że podczas seansu można parokrotnie odnieść wrażenie, że część aktorów obsadzono tu w ramach swoistej „zmyłki”. Znajome twarze pozwalają wysnuć oczekiwania co do roli w fabule i oczekiwania te Sorkin przynajmniej parę razy skutecznie wykorzystuje.

Obok wprawnie przepisanych z rzeczywistości, flagowych elementów podgatunku courtroom drama (stronniczego sędziego, manipulacji świadkami, szantażowanymi ławnikami, etc.) nie brakuje w „Procesie Siódemki z Chicago” scen dotkliwie eksponujących absurd systemowych niesprawiedliwości. Reżyser akcentuje je na tyle drastycznie, by widownia nie zdołała zapomnieć o historycznym rodowodzie – w istocie, im częściej przypominamy sobie, że fabułę oparto na faktach, tym bardziej kusi, by tytuł filmu odczytywać z pominięciem trzech ostatnich wyrazów. Scenariusz Sorkina jest przy tym usiany celnymi podtekstami wymierzonymi w stronę Ameryki Trumpa. Szczęśliwie są one na tyle subtelne, by nie przejąć historycznych ram narracji, i na tyle czytelne, by zauważyć uniwersalny przekaz. Reżyser zdołał znaleźć sposób, by z wstrząsającego doświadczenia, będącego jednym z symboli coraz chętniej wychylającego łeb amerykańskiego państwa policyjnego, zrobić zarazem mocne świadectwo (nie)minionych czasów i popisowe kino, obok którego mało kto będzie potrafił przejść obojętnie.

Ocena końcowa: 5/6

zdj. Netflix