Przemoc, ekstaza i nostalgia – niezapomniane ścieżki dźwiękowe od Ennia Morricone

Parafrazując jedno ze stwierdzeń, które padły wczoraj w przestrzeni internetowej krótko po tym, jak świat obiegła smutna informacja o śmierci Ennia Morricone: włoski kompozytor potrafił sprawić, że przeciętny film stawał się koniecznością, a dobry – sztuką. Wspaniałe filmy Morricone przeistaczał zaś w legendy. Powiedzmy sobie szczerze – precyzyjna synteza wszystkich dzieł Maestra, celem wyodrębnienia kilku najgenialniejszych dzieł, jest niemożliwa. Każda „toplista” będzie względem potężnego dorobku włoskiego kompozytora przedsięwzięciem rażąco reduktywnym, bo niezwykłe wyczucie potęgi harmonii towarzyszyło Ennio Morricone w każdym spośród ponad pięciuset filmowych projektów na przestrzeni siedmiu dekad aktywności. Zamiast tego spróbuję wyodrębnić kilka partytur, które trwale odznaczyły się tyleż w powszechnej świadomości, co w mojej własnej. Razem ich posłuchamy i powspominamy... a później zostawimy furtkę uchyloną.

Pisanie muzyki to mój zawód, lubię to i nie potrafię robić w życiu nic innego. To mania, nawyk, ale też konieczność i przyjemność. To miłość do dźwięku, brzmienia, możliwość nadania formy ideom (...).

Cytat z autobiografii „Ennio Morricone. Moje życie, moja muzyka” (str. 179)

Muzyki Ennia Morricone miałem okazję posłuchać na żywo, gdy Maestro wystąpił w ubiegłym roku na scenie w Krakowie. Wieczór celebrujący 90. urodziny artysty miał być moim pierwszym i ostatnim naocznym spotkaniem z legendą muzyki filmowej i odbyło się ono zarazem dokładnie tak, jak i zupełnie nie tak, jak się spodziewałem. Zgodnie z obserwacjami dokonanymi na przestrzeni wielu lat osłuchiwania się z wykonaniami Morricone na żywo, wiedziałem, jakiej osobowości scenicznej spodziewać się po Maestro. Kompozytor raz jeszcze okazał się artystą skromnym, nieco nawet zakłopotanym, gdy nagradzano go kolejnymi wydłużonymi owacjami na stojąco. Dyrygując z położenia niewielkiego krzesełka, Morricone pozostawiał za sobą pozornie kruchą, 90-letnią personę i przenosił w świat swojej muzyki – tamtego wieczoru pełnej przemocy, smutku, ale również radości, brawury i nostalgicznej tęsknoty. Swoje doświadczenia usiłowałem wkrótce przekuć w słowa w relacji z koncertu, ale raz za razem okazywały się one zbyt ciasno opisywać przeżycia, których z całą pewnością nie zapomnę nigdy ani ja, ani ktokolwiek obecny wówczas na sali. Najbardziej wyrazistym wspomnieniem wieczoru jest do dzisiaj moment, który otworzył drugą połowę koncertu. Ciszę przerwały wówczas niskie chropowate brzmienia fagotów, wspierane złowieszczo rytmiczną perkusją. Dzisiejszą, krótką retrospekcję zaczynamy, w pewnym sensie, przy samym końcu muzycznej ścieżki kompozytora – od dyliżansu, ktory przebija się przez śnieżne zaspy w Wyoming.

„Nienawistka ósemka”

„Ma brzmieć jak dyliżans, toczący się do przodu przez zaspy. Ale ma też sugerować przemoc, która wkrótce nadejdzie” – tak Morricone opisał „L'ultima Diligenza per Red Rock” Quentinowi Tarantino. W „Nienawistnej ósemce” reżyser umieścił (pozornie) losową zbieraninę opryszków, łowców nagród i skazańców w odciętym od świata zajeździe. Konstrukcja intrygi, choć ona sama nigdy nie jest tak zagadkowa, jak podpowiadałaby to forma podania, ujawnia inspiracje sznytem Agathy Christie, odzianym tu w wyjątkowo skoncentrowaną dawkę bestialstwa – nawet jak na standardy tarantinowskie. Zarówno wybornie rozpisane postacie, jak i ograniczony sztafaż owocują zaś najbardziej posępnym, ironicznym i groteskowym filmem reżysera „Pulp Fiction”. Od strony ścieżki dźwiękowej Morricone udowadnia natomiast, że mimo pracy dla największego kinofila w Hollywood nie interesuje go ani powrót do korzeni gatunku, ani eksploracja własnego dorobku (a konkretnie tej jego części, która dedykowana jest spaghetti westernom), a nadanie filmowi Tarantino indywidualnej, mocno odrębnej ilustracji. W konsekwencji nagrodzona Oscarem partytura „The Hateful Eight” odnosi się do klasyków kompozytora w ramach pojedynczych formalnych odwołań, a całość rezonuje z dystynktywnym, anty-westernowym mrokiem, zapowiadającym rozlew krwi już od pierwszego wprowadzenia sekcji smyczków. Warto dodać, że na skutek ograniczonego czasu, jaki Morricone miał na skomponowanie muzyki, w soundtracku znalazło się też miejsce dla utworów przygotowanych przez niego na potrzeby skądinąd powiązanego z „Ósemką” siatką motywów horroru „The Thing” Johna Carpentera oraz drugiego „Egzorcysty”. Utwory te nie znalazły się na oficjalnie wydanym albumie, ale możecie posłuchać ich poniżej.

 

Muzyki z „Nienawistnej ósemki” posłuchacie na Spotify.

„Trylogia dolarowa” 

Przełom w równej mierze dla Clinta Eastwooda, reżysera Sergia Leone, jak i samego Ennia Morricone. Dzięki filmom określanym mianem „Trylogii dolarowej” – „Za garść dolarów”, „Za kilka dolarów więcej” i „Dobry, zły i brzydki” – debiutującym w połowie lat 60., Morricone zyskał sobie międzynarodowy rozgłos. Każdy z trzech spaghetti westernów wyróżnia się szeregiem niezwykłych tematów, w których brawura, ironia i zuchwałość oryginalnie wtórują zarówno amerykańskim, jak i meksykańskim tradycjom muzycznym. Soundtrack do pierwszego z filmów (sam film, jak ujawnia Morricone w swojej autobiografii, nie podobał mu się wcale), „Za garść dolarów”, otwiera i ustala brzmienie gitary, a obfitą teksturę wypełniają dźwięki bicza, gwizdy, krótkie wstawki fletu, chór i frazy akcentowane uderzeniami dzwona. W „Za kilka dolarów więcej” Morricone idzie o krok dalej, nadając jednemu z rekwizytów bodaj najbardziej wyróżniający dźwięk w historii kina, a zarazem uzupełniając mocno awangardowy zestaw gardłowymi wstawkami chóralnymi, harmonijką ustną, afrykańską drumlą i cytatami z „Toccaty i fugi d-moll” Bacha. Z kolei muzyka z wieńczącego trylogię filmu „Dobry, zły i brzydki”, uważanego powszechnie za magnum opus kina gatunkowego, wznosi spaghetti western na nową płaszczyznę kinematograficznego rozmachu. Podczas gdy dwa poprzednie filmy charakteryzowały się intymniejszą, nieco bardziej skondensowaną formą, „Dobry, zły i brzydki” to amerykańska epopeja, pełna wymarzonych przez Leone neohomerowskich archetypów i masywnych scenografii wpisujących tytułowych łotrzyków w krwawą historię zarówno dzikiego zachodu, jak i wojny secesyjnej. Ścieżka dźwiękowa odzwierciedla tę ekspansywność, ilustrując brutalność pograniczna, w której quasi-romantyczni mogą być tylko chłodni pozasystemowcy (cała trójka otrzymuje własną reprezentację muzyczną w obecności fletów i okaryny), a motorem napędowym nie są wzniosłe idee, tylko pogoń za zakopanym złotem – przez Morricone wzniesiona do rangi nowego sacrum za sprawą epickiego „The Ecstasy of Gold”. 

Muzyki z „Dolarowej trylogii” posłuchacie na Spotify:

„Cinema Paradiso”

Film Giuseppe'a Tornatore'a to przepiękna, poruszająca historia o dzieciństwie, upływie czasu i powrotach do domu – tych ostatnich poddanych unikalnej słodko-gorzkiej refleksji. Owa czarująca celuloidowa klepsydra jest przy okazji zwierciadłem, w którym każdy może dostrzec i zrewaloryzować wagę własnych wspomnień, a przy tym odnaleźć pokorę wobec czasu i swojego w nim miejsca. Na niegasnącą siłę wyrazu „Cinema Paradiso” wpływa oczywiście pełna tęsknoty ścieżka dźwiękowa Morricone. Choć w albumie z soundtrackiem znajdziemy też kilka szybszych kompozycji, Maestro opiera zasadniczą część partytury na trzech ujmujących i melancholijnych tematach dedykowanych kolejno tytułowemu kinu (które w toku narracji staje się symbolem dzieciństwa i marzeń Toto, głównego bohatera), miłości do Eleny i wspomnieniu wspaniałej przyjaźni z kinooperatorem Alfredo. Emocje Morricone dyktuje przeważnie za pomocą fortepianu i skrzypiec, ale tonu nostalgii i przebrzmiałej świetności nadaje też dominująca obecność saksofonu. Zaryzykuję stwierdzenie, że spośród dzieł, które powstały przy współpracy z sycylijskim reżyserem (między innymi „Malena” i „Sprzedawca marzeń”), to właśnie „Cinema Paradiso” charakteryzuje się najbardziej nieprzemijającym urokiem.

Muzyki z „Cinema Paradiso” posłuchacie na Spotify.

O pozostałych ścieżkach Morricone

Choć do powyższych dzieł Morricone (jak i samych filmów) wracam z pewnością najczęściej, zbrodnią byłoby nie wspomnieć o innych, fenomenalnych dokonaniach w rodzaju opraw do bodaj najsłynniejszego filmu Leone, „Dawno temu w Ameryce”, czy „Nietykalnych” Briana de Palmy (co ciekawe, sam kompozytor nie był fanem „triumfujących” tematów policyjnych obecnych na ścieżce i prosił reżysera, by ten ich w filmie nie wykorzystywał).

Na osobne wyróżnienie zasługują też niezwykłe smyczki „Chi Mai”, jednej z najbardziej charakterystycznych melodii w dorobku Morricone użytej przez Jerzego Kawalerowicza w filmie „Magdalena”, a dziesięć lat później w „Zawodowcu” Georgesa Lautnera.

W tym miejscu odnajdziecie też niezwykłą ścieżkę do „Ptaka o kryształowym upierzeniu”, klasyka giallo od debiutującego tym filmem Daria Argento, twórcy słynnej „Suspirii”. Współpraca z reżyserem wystylizowanych włoskich kryminałów zaowocowała zresztą kilkoma znakomitymi i bardzo odmiennymi w tonie kompozycjami – w tym groteskowo niepokojącym, bazującym w dużej części na osobliwym żeńskim wokalu, i jazzowymKotem o dziewięciu ogonach”.

Z kolei powracając jeszcze na moment do spaghetti westernów, trzeba wspomnieć o opartym na harmonijce temacie przygotowanym na potrzeby „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” w reżyserii Leone i, według historii, którą reżyser zaproponował wraz z Argento i słynnym Bernardem Bertoluccim.

Warto też z całą pewnością zapoznać się z albumem, który Morricone nagrał ze słynnym wiolonczelistą, Yo-Yo Mą. Piękną aranżację „Gabriel's Oboe” z tegoż albumu znajdziecie poniżej. Rzućcie też okiem na naszą recenzję krążka winylowego. Dobrej okazji do dalszej eksploracji nieco mniej oczywistych pozycji związanych z Morricone, zmiksowanych z kultowymi klasykami z wymienionych wyżej filmów można upatrywać też w ciekawej, nieco ponad trzygodzinnej playliście udostępnionej wczoraj przez Edgara Wrighta, reżysera „Baby Drivera”. Znajdziecie ją tutaj.

A które kompozycje Ennia Morricone należą do Waszych ulubionych? Dajcie znać w komentarzach.

 

zdj. Oxford University Press