Quentin Tarantino „Pewnego razu w Hollywood” – recenzja książki. Fikcja pulpowa (i kinofilska)

Pod koniec ubiegłego miesiąca do sprzedaży trafiła wyczekiwana, pierwsza powieść w dorobku kultowego reżysera Quentina Tarantino. Jak sprawdza się beletryzacja znakomitego „Pewnego razu... w Hollywood”? Dowiecie się tego z naszej recenzji. Zapraszamy do lektury.

Quentin Tarantino zasłynął jako reżyser, który na ekranie realizuje swoje największe kinofilskie fantazje. W takich filmach jak „Pulp Fiction”, „Django” i przede wszystkim obu częściach „Kill Billa”, artysta przekuł swoje największe popkulturowe fetysze – klasyczne kino hollywoodzkie, samurajskie eposy Kurosawy, spaghetti westerny i b-klasowe telewizyjne pulpy – w unikalną, postmodernistyczną sklejkę. Wykorzystując zaś elementy zaczerpnięte wprost z kinowo-telewizyjnego trashu i produkcji od lat ignorowanych przez krytyków, Tarantino nie tylko sprzężył arthouse z ambitnym kinem rozrywkowym, ale i unikalnie wytyczył w kinie swój własny gatunek. Teraz reżyser dokonał czegoś podobnego na innym, równie chętnie wzgardzanym obszarze kultury: filmowych beletryzacjach.

Jak moglibyśmy się domyślić, jego „Pewnego razu w Hollywood”, wywrotowy list miłosny do odległej epoki kina, niewiele ma wspólnego z tradycyjnymi „nowelizacjami”, w rodzaju książek Alana Deana Fostera. Te bowiem utożsamiamy z możliwie wiernym przetłumaczeniem scenariusza na potrzeby innego medium – z niewielkimi najczęściej poszerzeniami względem swoich filmowych odpowiedników. Tarantino tymczasem nie próbuje imitować kinowego doświadczenia: dopisuje szereg scen, których zabrakło w filmie, pogłębia rysy postaci szeregiem obfitych w detale retro- i futurospekcji i gruntownie przebudowuje narrację, mieszając nie tylko w perspektywach i kolejności przedstawionych zdarzeń, ale wręcz całkowicie wywracając filmowe konteksty. Choć głównymi bohaterami wciąż pozostają były hollywoodzki gwiazdor Rick Dalton, jego kaskader Cliff Booth i aktorka Sharon Tate, to zdarzeń z ich udziałem, utrzymanych we „właściwym czasie akcji”, jest tu bardzo niewiele. Narracja Tarantino co rusz przerywa „tu i teraz” wtrąceniami, rozbudowanymi dygresjami pokazującymi inne, epizodyczne postacie, anegdotami i wielostronicowymi przemyśleniami pióra zręcznego krytyka kina. W efekcie otrzymujemy coś, co z powodzeniem można potraktować nie jako zamiennik, a unikalne uzupełnienie kinowego „Pewnego razu”.

Jako pisarz, Tarantino odnajduje się zresztą jak ryba w wodzie. Jego scenariusze zawsze przypominały bardziej powieści niż klasyczne teksty filmowe. Przeniesienie do innego medium powtarza tę samą szczegółowość, drobiazgowość i wyczulenie na detal, które stanowi o jakości jego kinowych obrazów. Przez większość czasu autor prowadzi narrację dynamicznie, w czasie teraźniejszym, ale nie brakuje tu i wydłużonych epizodów, w których autor decyduje się na przesunięcie formy do czasu przeszłego. Za takim rozróżnieniem stoi ciekawe uzasadnienie. Tarantino osadza bowiem niemałą część powieści w fikcyjnym miasteczku Royo del Oro w dobie Dzikiego Zachodu, rekreując tym samym zdarzenia autentycznego serialu telewizyjnego „Lancer” z końcówki lat sześćdziesiątych (w którym w jego uniwersum rolę głównego antagonisty gra Rick Dalton). Świat „filmowej” fikcji zostaje przez autora płynnie wtasowany w „rzeczywiste” zdarzenia powieści, bohaterowie zapomnianego telewizyjnego westernu otrzymują zaś dokładnie tyle samo charakteryzacji i pogłębienia, co pierwszoplanowe postacie filmowego „Pewnego razu”.

W formie uprawianej przez Tarantino – wcześniej na ekranie, a teraz i na stronach powieści – nie ma zresztą zasad, które przeszkadzałyby mu w eksperymentowaniu z tworzywem i oczekiwaniami widza (czytelnika). Gdy autor chce wstrzymać narrację i przejść do monologu o szwedzkim kinie rodem z filmoznawczego opracowania – robi dokładnie to. Gdy decyduje się zatrzymać akcję, by na kilku stronach przybliżyć i szczegółowo uzasadnić toplistę ulubionych filmów Kurosawy według Cliffa Bootha, a później po swojemu intrygująco opowiedzieć o koncepcjach inscenizacyjnych w „Dziecku Rosemary”, to i tu nie znajdzie się żadna reguła, która by mu tego zabraniała. W ogóle autor eliminuje z beletryzacji niemal wszystkie elementy suspensu i dramaturgii z filmowej narracji. Scena, w której skacowany Dalton myli tekst na planie „Lancera”, jest wspomniana przelotnie, z powieści wypada też między innymi epizod ze złośliwym, szczerbatym hipisem na filmowym ranczu George'a Spahna. Z kolei zakończenie, czyli starcie z „Rodziną” Mansona, autor zdradza tu (też mimochodem) jeszcze na pierwszych stu stronach, a w ostatniej części powieści po wzmiankach o masakrze na Cielo Drive nie ma nawet śladu.

Zamiast tego Tarantino w swoim tempie opowiada o przemyśle filmowym i o swoich bohaterach, miesza beletryzowane fakty ze stuprocentową fikcją. Skąd Cliff wziął swojego pit bulla? Czy naprawdę zabił swoją żonę? Czy tylko ją? Jak wyglądała kariera Ricka Daltona w latach siedemdziesiątych? Kim jest „dzwon” na planie filmowym? Co łączy Bruce'a Lee z Charlesem Mansonem? Jak to się stało, że ten ostatni został obiektem kultu naćpanych nastolatek i co przekreśliło jego szanse w muzycznym przemyśle? Każdą postać – tak samo prawdziwe, jak i te kompletnie wyssane z palca – autor nasyca swoją pasją do kina i telewizji. Z pomocą odniesień do popkultury komunikują się w świecie reżysera wszyscy, wszyscy słuchają też radia KHJ i znają na wylot każdą reklamę, puszczaną do znudzenia przed każdym ze starannie wykaligrafowanych hitów ówczesnej ramówki.

Jasnym jest, że Tarantino rozbudował książką swoją prywatną impresję końcówki lat sześćdziesiątych. Podobnie jak sam film, ma ona potencjał, by wyobcować część fanów reżysera – tych nieprzyzwyczajonych do tego rodzaju tempa i awangardowej „nieostrości” rodem z poetyki slow cinema. Ci, którzy odpowiedzieli pozytywnie na zamysł narracyjny reżysera „Pulp Fiction”, z pewnością nie będą jednak powieścią rozczarowani. Beletryzacja poszerza świat „Pewnego razu”, dopisuje szereg ciekawych scen, dialogów, perspektyw i przemyśleń. Dodajmy, że zamiast kulminacji przeniesionej z filmu, autor wpisał do przedstawionej historii również swoje własne nazwisko. Drobny, sentymentalny moment pod koniec książki spaja tę całą opowieść jako przejaw jego najszczerszej do tej pory, kinowej fantazji.

Ocena końcowa: 6/6

Pewnego razu w Hollywood książka

zdj. Marginesy / Sony Pictures