
W pierwszy piątek września na ekranach polskich kin zadebiutuje nowy superbohaterski film Marvela pod tytułem „Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni”. Jak wypada nowe widowisko MCU osadzone w realiach orientu? Zapraszamy do lektury naszej przedpremierowej recenzji.
Kinowy wszechświat Marvela został zawieszony za sprawą pandemii koronawirusa na ponad dwa lata. Największe filmowe uniwersum w historii kina powróciło do widzów dopiero w lipcu tego roku za sprawą „Czarnej Wdowy”, jednak solowa produkcja o przygodach bohaterki granej przez Scarlett Johansson nie była tak naprawdę pełnoprawnym otwarciem nowego rozdziału w uniwersum Marvela, a domknięciem trwającej przez dziesięć lat sagi, której zwieńczeniem był „Koniec gry”. Podczas gdy na dużym ekranie próżno było szukać premier od Marvela, superbohaterskie produkcje Disneya rozpoczęły podbijanie streamingowego podwórka. W czasie dwuletniego zawieszenia kinowych premier, na platformie Disney+ zdążyły zagościć aż trzy aktorskie seriale MCU: „WandaVision”, „Falcon i Zimowy żołnierz” oraz „Loki”. Żaden z nich nie był jednak w stanie dorównać kinowym produkcjom Marvela pod względem warstwy realizacyjnej i nie wzbudzał już takich samych emocji, jak filmy debiutujące w latach 2008-2019 na dużym ekranie. Coraz więcej fanów zaczęło się zastanawiać, czy po „Końcu gry” twórcy Marvela będą jeszcze w stanie rozpalić przygasający ogień zainteresowania MCU?
Wygląda na to, że tak, bowiem spadek formy MCU obserwowany przez pryzmat seriali nie przeniósł się, przynajmniej na razie, na kinowe podwórko. Swoim najnowszym filmem „Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” Marvel udowodnił, że nie zapomniał wcale, jak stworzyć pełnoprawnego blockbustera, który podbije serca widzów na całym świecie – o ile oczywiście pozwoli na to sytuacja pandemiczna. Swoim nowym filmem Marvel Studios wkracza na nieznane wody azjatyckiego świata sztuk walki i próbuje ponownie zaskarbić sobie przychylność określonej części widowni. Przy „Czarnej Panterze” udało się to wręcz znakomicie – pod kątem finansowym, bo filmowo produkcja o królu Wakandy ustępuje wielu zdecydowanie lepszym produkcjom z katalogu MCU. „Shang-Chi” nie zdoła oczywiście nawet nawiązać do rewelacyjnego wyniku „Czarnej Pantery”, ale gdyby debiutował na ekranach kin w sprzyjających warunkach, to ma wszystko, aby stać się jednym z najbardziej dochodowych filmów MCU.
„Shang-Chi” to kolejne filmowe origin story, których Marvel serwował nam już mnóstwo. Głównego bohatera, syna długowiecznego Wenwu dzierżącego tytułowe dziesięć pierścieni, poznajemy jako młodego mężczyznę, który próbuje uciec od swojego dziedzictwa i zapomnieć o strasznej traumie, prowadząc jak najbardziej to tylko możliwe proste i beztroskie życie w San Francisco. Przeznaczenie nie daje jednak o sobie zapomnieć i szybko sprowadza go z powrotem na drogę niedokończonych spraw rodzinnych. To, co wyróżnia pierwsze przygody Shang-Chi na tle innych debiutów większości herosów Marvela, to ciekawa historia i niejednoznaczny złoczyńca, który w przeciwieństwie do wielu poprzednich villainów nie jest do bólu sztampowym egocentrykiem z manią wielkości, którego jedynym celem jest zniszczenie świata.
Destin Daniel Cretton, odpowiadający za reżyserię filmu, nie traci zbyt wiele czasu i już od pierwszych minut pokazuje, czym najmocniej będzie wyróżniało się jego widowisko. „Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” to bez absolutnie najmniejszych wątpliwości najlepsza produkcja w historii Marvela pod względem widowiskowości walk. Reżyser wspólnie ze swoją ekipą kaskaderów i choreografów przebili wszystko, co widzieliśmy do tej pory w MCU nie o jeden, a o przynajmniej dwa poziomy, jeśli weźmiemy pod uwagę kiepskie walki w serialowych produkcjach Marvela – tak Loki, ciebie mam na myśli. Każda potyczka obserwowana na ekranie jest oryginalna, świetnie zagrana oraz zmontowana i co najważniejsze angażująca – to ostatnie to także zasługa dobrze napisanych i poprowadzonych postaci. Mimo że bohaterów znamy dopiero od kilku minut, to nie trudno ich polubić, nie trudno im kibicować, a na koniec nie trudno podzielać ich smutki. W pierwszym akcie pojawiło się jednak nieco elementów, które mogą wrażliwym widzom nieco zepsuć odbiór filmu. Shang-Chi cierpi w niektórych momentach na nieco zbyt nachalną ekspozycję, ale to nie ona jest tutaj największym problemem – mocniej w oczy rzuca się brak odpowiedniego zarysowania back story Wenwu oraz jego organizacji. Tak naprawdę nie dowiadujemy się zbyt wiele na temat jego działań, a nie pomaga nam także fakt, że ponownie musimy zaakceptować istnienie potężnej istoty, która powinna być doskonale znana innym bohaterom MCU, a tymczasem wyskakuje jak królik z kapelusza. Scenariusz skupia się przede wszystkim na ostatnich latach działalności prawdziwego Mandaryna, co pomaga nadać mu charakteru w kontekście jego konfliktu z synem i córką, ale mocniejsze zarysowanie jego wcześniejszych działań wpłynęłoby pozytywnie również na ten aspekt filmu i nadało historii Wenwu jeszcze większej złożoności.
Nie jest to jednak coś, nad czym nie można przejść do porządku dziennego, zwłaszcza w przypadku superbohaterskiej produkcji, która nadrabia innymi elementami. Niedostatki film rekompensuje nam głównie za sprawą wspomnianych wcześniej postaci. Za sprawą filmu „Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” Marvel zyskał trójkę nowych bohaterów, którzy wprowadzają do uniwersum powiew świeżości, którego naprawdę dawno w MCU nie było. Shang-Chi i Katy tworzą autentycznie zabawny duet, którego trudno nie polubić – to, że twórcy zrezygnowali z pokazania od razu ogranego już na wszystkie sposoby wątku romansu, wychodzi tej relacji wyłącznie na dobre. Świetnym uzupełnieniem dwójki głównych bohaterów jest także zdecydowanie poważniejsza Xialing – kolejna bohaterka z ciekawą historią, którą będzie można rozwinąć w kolejnych produkcjach. Na deser otrzymujemy natomiast wybitnego aktorsko (dosłownie i w przenośni) Bena Kingsleya, którym Marvel rozlicza się z „Iron Manem 3”. W przypadku obsady trudno na kogokolwiek narzekać, zarówno na pierwszym, jak i drugim planie, ale trzeba jednak wspomnieć, że niewiele do zagrania ma Florian Munteanu znany z produkcji „Creed 2”, który został sprowadzony do roli sztampowego pomocnika głównego złoczyńcy. Jeśli dodamy do wszystkiego zgrabne eksplorowanie nowego zakątku Marvela – i nie chodzi tu tylko o oddanie klimatu średniowiecznej kultury Chin, ale też o kolejne zagłębianie się w magiczne zakamarki Marvela rodem z „Władcy Pierścieni” – oraz widowiskowy finał, to można bez trudu zapomnieć o wspomnianych wadach i cieszyć się świetnie przygotowanym widowiskiem.
„Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” daje wreszcie nadzieję na to, że w nowej fazie Marvela mogą pojawić się godni następcy herosów, którzy pożegnali się z MCU pokonaniem Thanosa. Wreszcie daje się poczuć tę samą przyjemność, którą odczuwaliśmy przy poznawaniu pierwszych przygód Kapitana Ameryki, Iron Mana czy Thora.
Ocena filmu „Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni”: 4+/6
zdj. Marvel