Sięgając po niemożliwe, czyli słów kilka o „Avatarze”. Dlaczego Pandora pozostała w naszych sercach?

Pierwszy „Avatar” stoi obecnie na rozdrożu – albo jego długo oczekiwana kontynuacja przyćmi go doszczętnie swoją warstwą technologiczną, albo wręcz przeciwnie, niesionym rozczarowaniem potwierdzi jego miejsce na piedestale najbardziej przełomowych filmów w historii kina. Warto więc, w tej godzinie próby, przypomnieć sobie, za co właściwie go…zapamiętaliśmy?

Ta recenzja też była dla mnie swoistym sprawdzianem – to był jeden z pierwszych filmów, które wzbudziły we mnie zainteresowanie kinem. Tym jak ono powstaje i jak rezonuje z widownią. Dla ośmioletniego „mnie”Avatar” był wtedy wszystkim, co kinematografia miała w zanadrzu. Gdy jednak lata leciały, ja się od Camerońskiego opus magnum odsuwałem, traktując go nawet przez jakiś czas bardziej w kategoriach efektownej wydmuszki – tego słynnego scorsesowskiego parku rozrywki, który ślicznie wygląda i ślicznie brzmi (nawet na malutkim, ziarnistym telewizorze), ale nie zaoferuje nic więcej poza szaloną przejażdżką, której i tak nie będę pamiętał. Ten powrót po latach – w trakcie których trudno było o podobne przełomy – okazuje się jednak zaskakująco oczyszczający

Przede wszystkim dlatego, że „Avatara” trudno dziś objąć ramami klasycznej recenzji. Abstrahując od tego, że każdy będzie miał wyrobioną opinię w przypadku filmu kończącego 13 lat, to trudno się go ocenia z takiej perspektywy jednoznacznie. Ktoś powie, że jest to jego zdaniem najlepszy film na świecie (bo cudowne efekty specjalne, które nie postarzały się ani o sekundę), a kto inny, że fabularna sztampa jednak go z tej cudowności odziera i dyskredytuje. Inną kwestią jest to, że co miało być powiedziane – choćby w kontekście tych efektów czy miałkiej fabuły – powiedziane już zostało. Ten film tak mocno opiera się na pierwszych wrażeniach, które mimo takiego upływu czasu pozostają w głowie jako jedno z najsilniejszych ekranowych doznań, że omawianie go po latach w chłodny sposób wydaje się niemal niemożliwe.

Ale właśnie to „niemożliwe” i wymykanie się regułom bardziej obiektywnej oceny jest tym, co sprawia, że „Avatar” jest filmem, do którego wciąż wracamy i o którym nie możemy zapomnieć. W swojej esencji to film, który mimo licznych wad, swoją formą i treścią koresponduje z misją kina – pokazania nam czegoś, co przekraczać ma granice wyobraźni.

Sprawdź też: „Avatar: Istota wody” – recenzja filmu. Powrót króla.

zdjecie z filmu avatar z 2009 roku-min.jpg

Pandora – praktycznie jest w narracji tego filmu jak biblijny raj – dla Jake’a Sully'ego, była obietnicą lepszego, piękniejszego świata. Pozornie, niemożliwego do osiągnięcia przez jego kalectwo i pragnienie, którego nie potrafił sobie uzmysłowić. Jednak w momencie, w którym przy pomocy nowoczesnej technologii, przenosił swoją percepcję w nowe, stworzone na potrzeby Pandory ciało, te ograniczenia zaczęły znikać. Za każdym razem, kiedy Jake dokonywał transcendentnego przeniesienia, my jako widzowie przed ekranem, przenosiliśmy się do wykreowanego raju razem z nim – dając się wciągnąć do świata fikcji, ale po raz pierwszy tak namacalnego, że niemal realnego. Oszałamiającego tak swoim bogactwem i szczegółowością, że chciałoby się, aby był prawdziwy.

I ta paralela sposobu opowiadania historii z kulisami jego powstawania jest główną siłą Avatara”. Wystarczającą, żeby odłożyć na bok rozmyślanie o fabule. Na które zresztą w momencie oglądania i tak nie ma czasu – a powiem więcej, prostota tej historii wydaje się tu czasem plusem. To klasyczna struktura opowieści, prowadząca do duchowej równowagi bohatera i jego samo zrozumienia, jedynie podszyta komentarzem odnośnie do kolonializmu (choć bez wgłębienia się w temat i niuansowania). Skomplikowanie historii odnoszącej się do dobrze znanych tropów wytrąciłoby tylko z wczuwania się w świat, w którym się ona rozgrywa. A w końcu, ekipa Jamesa Camerona w 2009 zrobiła wszystko, co w ich mocy, żeby stworzyć obraz, o którym nawet nie wiedzieliśmy, że podświadomie marzymy

Przy pomocy wszelkich dostępnych środków produkcyjnych i istniejących wtedy technik filmowych (oraz wielu wyprodukowanych specjalnie na jego potrzeby), dokonała jakiegoś do dziś niezrozumiałego przełomu w immersyjności. Bo to, że to mistrzostwo w kreowaniu fikcyjnych światów (od reguł biologicznych i fizycznych rządzących Pandorą, po opatrzony własną gramatyką i słownictwem język jej mieszkańców) to jedno. Całkiem inną sprawą jest to, że pochłania on bez mniejszego wysiłku. Ilekroć przez te trzynaście lat „Avatar” puszczany był w telewizji, zawsze przystawałem na chwilę, by zobaczyć scenę do końca. A finalnie i tak, zawsze zostawałem do końca filmu

avatar-05-min.jpg

Odnosząc się zaś do Camerona, wydaje mi się, że w swojej osobie uosabia on tę potrzebę sięgania horyzontów kinematografii jeszcze dalej, niż śledzący jego filmy widz. Napisał historię o przekraczaniu swoich największych granic, wyznaczył je na co najmniej dekadę, jeśli chodzi o procesy produkcji, sam ich szukał przez prawie 20 lat. Jeśli pomyśli się o tym, że do stworzenia takiego filmu zainspirował go własny sen, na którego realizację czekał prawie dwie dekady (póki technologia nie osiągnie wystarczającego poziomu), widzi się w nim wzór autorskości. Nie tyle przez posiadanie własnego stylu czy w ciągłym dialogu o tym, czym jego zdaniem kino powinno być. Raczej w skrupulatnym, zawziętym, niezważającym na koszty czy możliwości dążeniem do realizacji celu-marzenia. Między pierwszym pomysłem na „Avatara” a jego premierą stworzył dwa filmy pomniki – „Titanica” i „Terminatora 2” – również ukazujące to, do czego kino jest nadal zdolne. Nawet w momencie, gdy widzieliśmy już wszystko. 

Gdy zaś taki moment nastanie po raz kolejny, zawsze będziemy mogli wrócić do „Avatara” z 2009 roku. Bo nawet, jeśli „Istota Wody” okaże się czymś jeszcze bardziej monumentalnym (w co chcę wierzyć mimo wszystko), to on będzie tym niedoścignionym wzorem. Dającym nam nadzieję, że na srebrnym ekranie jednak wszystko staje się możliwe

Ocena filmu „Avatar”: 5/6

zdj. Disney