„Śmierć na Nilu” – recenzja filmu. Historia stara jak świat

W kinach zadebiutowała najnowsza adaptacja „Śmierci na Nilu”, jednej z najpopularniejszych powieści kryminalnych brytyjskiej pisarki Agathy Christie. Jak sprawdza się kolejny film o detektywie Herkulesie Poirocie w reżyserii Kennetha Branagha? Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

Przez pandemię, która zamieszała (i dalej miesza) w kalendarzach dystrybucyjnych, dwa najnowsze filmy Kennetha Branagha, czyli autobiograficzny „Belfast” i gotowy od 2020 roku sequel „Morderstwa w Orient Expressie”, zbiegły się w czasie i trafiają na wielki ekran prawie jednocześnie. Tak bliska premiera zachęca do porównań. Obie produkcje pokazują bowiem przede wszystkim jak różnorodnym twórcą-rzemieślnikiem jest ten irlandzki reżyser. Pierwszy z wymienionych filmów to wymarzony oscarowy pretendent: osobiste i wielobarwne (choć czarno-białe) kino coming of age osadzone w końcówce lat sześćdziesiątych. Drugi to zorientowana na pełne sale kinowe, współczesna pop-reanimacja klasycznej intrygi Agathy Christie. Podobnie jak „Orient Express”, „Śmierć na Nilu” to wysokobudżetowy klejnocik, który obok gwiazdorskiej obsady lśni od jakości wykonania: widokówkowych zdjęć uchwyconych szerokimi obiektywami na taśmie 65 mm i mieszanką klasycznych i nowoczesnych technik filmowania. W porównaniu do nierównego „Morderstwa” znalazło się tu też parę niuansów nadpisujących tekst Christie.

Śmierć na Nilu” – ta sama intryga, nowe opakowanie

Sama intryga kryminalna pozostała jednak bez większych zmian. Belgijski detektyw Herkules Poirot, raz jeszcze zagrany przez samego reżysera, trafia do Egiptu idealnie na czas, by znaleźć się na pokładzie luksusowego parowca wraz z młodym małżeństwem świętującym miesiąc miodowy. Beztroskę nowożeńców przerywa jednak brutalna zbrodnia, z którą będzie musiał zmierzyć się najlepszy detektyw na świecie. Warto wspomnieć, że jego wyprawę do krainy faraonów zapowiadało jeszcze zakończenie „Orient Expressu”. Reżyser najwyraźniej nie wiedział jednak, jak się wymotać z tamtej, luźno rzuconej wzmianki. Swojego Poirota Branagh najpierw bowiem ściąga z Egiptu po ukończonym śledztwie, tylko po to, by niemal natychmiast wysłać go do niego z powrotem – tym razem w ramach urlopu. Jakkolwiek komplikuje to kolejność zdarzeń, przystanek w Londynie na początku filmu wydaje się jednak konieczny. To tu dochodzi do zawiązania intrygi i wprowadzenia najistotniejszych postaci: dziedziczki wielkiej fortuny, Linnet Ridgeway (Gal Gadot), jej przyszłego kochanka – epatującego seksem Simona Doyle’a (w tej roli epatujący kontrowersją Armie Hammer) – oraz najbliższej przyjaciółki i przyszłej nemezis, Jacqueline de Bellefort (Emma Mackey). Miłosny trójkąt będzie od tej pory jednym z głównych wątków filmu, zaś widzowie niezaznajomieni z oryginalną historią od razu dopatrzą się w nim zalążka zbrodni.

smierc-na-nilu-recenzja-gal-gadot.jpg

Powieści brytyjskiej pisarki słyną z bogactwa postaci drugiego i pierwszego planu. Christie na ogół poświęca im na tyle dużą uwagę, by do czasu rozwiązania zagadki whodunit umożliwić czytelnikom opracowanie własnej teorii (najczęściej nieprawidłowej). Powtórzenie takich zamysłów w pełnometrażowej ekranizacji to niełatwe zadanie. A jednak, Kenneth Branagh wywiązuje się z niego ciekawiej, niż zrobił to parę lat temu przy okazji „Morderstwa”. Portrety i ekspozycje zachowuje w filmie do minimum: rysy głównych podejrzanych odsłania pomysłowymi ustawieniami kamery, ciekawym użyciem lustrzanych odbić i momentów (niemal musicalowych), które rozkładają wszystkie kluczowe napięcia.

Mimo szczerych prób twórców, są jednak małe szanse, by sposób prowadzenia wątku kryminalnego zdołał zmylić widzów. I to nawet tych widzów, którzy z historią „Śmierci na Nilu” obcują po raz pierwszy. Zmyłki, dygresje i niedomówienia każą zadawać pytania o tożsamość zabójcy i uruchamiają drugoplanową część obsady, ale powtarzają kłopoty, które miało też „Morderstwo w Orient Expressie”. Choć fabuła przez dłuższy czas kreśli zależności między drugorzędnymi pasażerami i ofiarą, większości podejrzanych ani na chwilę nie da się wziąć na poważnie pod uwagę. W konsekwencji narracja na dłuższy czas łapie zastój: pogrąża „Śmierć na Nilu” w podrzucaniu fałszywych tropów, które aż nazbyt jawnie odgrywają struktury opowiadania Christie, ale nie niosą ze sobą żadnych realnych konsekwencji. W odpowiedzi na to Branagh ujawnia w połowie filmu dodatkowy wątek („sekretnego śledztwa”), który w pewnym stopniu urozmaica odbiór, choć rozgrywaniu głównej intrygi bardziej przeszkadza, niż pomaga.

Nadpisując Agathę Christie. Origin story Herkulesa Poirota

Co ciekawe, skuteczniej od murder mystery, reżyser prowadzi w filmie dopisane do oryginalnego tekstu historie miłosne. W „Śmierci na Nilu” toczy się kilka niezależnych od siebie, tragicznych romansów z rozmysłem zestawionych z antyczną scenografią (w przywoływanej opowieści o Marku Antoniuszu i Kleopatrze) oraz oprawą (smutnymi bluesowymi i jazzowymi balladami). Miłość, strata i skrywanie się za maską własnego ego są głównymi tematami filmu i dowiadujemy się tego już z pierwszej sceny: zupełnie nieobecnego w dziełach Agathy Christie origin story detektywa Poirota. Prolog „Śmierci na Nilu”, w którym Branagh wizualnie cytuje „Ścieżki chwały” Kubricka, ujawnia, że pod wybujałym wąsem detektyw kryje szpetną bliznę: pamiątkę po wojnie, ale i znamię przypominające o utraconej miłości. Branagh pokrótce zarysował ten wątek jeszcze w „Morderstwie w Orient Expressie” i tutaj ciekawie go rozwinął. Dzięki pogłębieniu tła Belga, powstrzymanie zabójcy otrzymuje dodatkowy wymiar, a sam film rysuje się jako wyraźniejszy sequel, a nie tylko kolejny epizod w karierze Poirot.

Obok poszukiwania innowacji w opowiadaniu o Poirocie, Branagh usiłuje znajdować nowe sposoby na przyciąganie do dorobku Christie widowni masowej, przyzwyczajonej do akcji, wyrazistych postaci i atrakcyjnych obrazów. Uwidacznia się to w aspektach realizacyjnych, modnie sprzężających tradycyjną inscenizację z uaktualnioną, cyfrową estetyką. Reżyser pomysłowo filmuje dialogi, wplata bardziej różnorodną obsadę, szybsze sekwencje i motywy nieobecne w prozie Brytyjki. W prezentowaniu głównych gwiazd film trąci wprawdzie czasem poetyką reklamy albo sesją fotograficzną do kolorowego magazynu – to właśnie w takich momentach widać rusztowanie za blockbusterowym podejściem do Christie. Intrygi może i są wyśrubowane, ale dobrze zebrany, pierwszoplanowy ensemble będzie wystarczającą zachętą do zakupu biletu. Niemniej trzeba przyznać, że wizja Kennetha Branagha się sprawdza. „Śmierć na Nilu” to kolorowa przygodówka, która angażuje, poszukuje zaskoczeń poza centralną tajemnicą, a pod nowoczesną obróbką wciąż zachowuje urok klasycznych opowieści.

Ocena filmu „Śmierć na Nilu”: 4/6

Zakończenie „Śmierci na Nilu”. Kto zabił? Kto zginął? [SPOILERY!]

smierc-na-nilu-recenzja-filmu-Kenneth-Branagh-min.jpg

W finale najnowszej ekranizacji Agathy Christie na pokładzie parowca S.S. Karnak dochodzi do konfrontacji z podejrzanymi i ujawnienia zabójcy – w tym przypadku pary zabójców. Dokładnie tak samo, jak w literackim pierwowzorze, mordercą w „Śmierci na Nilu” okazuje się Simon Doyle, grany w najnowszej ekranizacji przez Armiego Hammera. Motywem popełnienia zbrodni była fortuna, którą ten miał odziedziczyć po śmierci małżonki, Linnet (Gadot).

Doyle nie działał jednak sam – jak objaśnia Poirot pasażerom wycieczkowca. W uknuciu i wyegzekwowaniu planu pomogła mu Jacqueline, przyjaciółka Linnet i od samego początku główna podejrzana w sprawie. Bohaterka odpowiadała za zamordowanie Louise Bourget, niewygodnego świadka pierwszego zabójstwa oraz Xaviera Bouca, bliskiego przyjaciela detektywa Poirot. Dodajmy, że bohater zagrany przez Toma Batemana nie znalazł się w oryginalnej powieści. Postacią najbliższą jego roli w filmie był niedoszły pisarz, Tim Allerton. W tragicznym zwieńczeniu „Śmierci na Nilu” Jacqueline, przerażona perspektywą lat odizolowania od Simona, popełnia samobójstwo, tym samym pociskiem zabijając i siebie, i kochanka.

Zdj. 20th Century Studios