„Szybcy i wściekli 9” – recenzja filmu. Początek końca

Od dzisiaj na ekranach polskich kin możecie oglądać film „Szybcy i wściekli 9”, w którym do swoich ról z poprzednich odsłon wrócili Vin Diesel, Michelle Rodriguez, Tyrese Gibson, Jordana Brewster, Ludacris i Nathalie Emmanuel. Czy poziom serii o najszybszej rodzinie kina został utrzymany? Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

Trudno w to uwierzyć, ale równo dwadzieścia lat temu „Szybcy i wściekli” zaczynali jako kameralny film sensacyjny, traktowany przez wielu jako quasi remake „Na fali”. Kiedy w szajce złodziei dowodzonej przez Dominica Toretto pojawił się tajny agent, nikt nie zakładał, że przeniesieni do świata szybkich samochodów następcy Keanu Reevesa i Patricka Swayzego staną się bohaterami jednej z najbardziej dochodowych franczyz kina. Nawet sam Vin Diesel nie wróżył sukcesu serii i zrezygnował z udziału w kontynuacji. Aktor już przy pierwszej odsłonie miał pewne wątpliwości dotyczące jakości przygotowanej przez scenarzystów historii i pracował nad jej ulepszeniem, chcąc między innymi nadać postaciom nieco więcej ulicznego sznytu. Po finansowym sukcesie pierwszej części studio chciało jednak iść za ciosem i wprowadzić do kin drugą część z tymi samymi aktorami, ale Diesel ponownie miał zastrzeżenia do scenariusza i nawet pokaźna gaża nie zdołała przekonać go do udziału w projekcie – aktorowi marzyło się, aby kontynuacja skupiła się na zbadaniu przeszłości bohaterów, co z kolei mijało się z pomysłem twórców. Po latach Diesel przyznał, że mógł mocniej walczyć o wprowadzenie zmian w scenariuszu, ale przewrotny los pozwolił mu na powrót do serii w czwartej odsłonie. Zanim jednak Dominic Toretto ruszył w pościg za szefem kartelu, przeturlał przez Rio de Janeiro sejf pełen gotówki, wyruszył w podróż przez niekończący się pas startowy, zaliczył przelot pomiędzy wieżowcami i stawił czoła łodzi podwodnej, fanów czekał jeszcze wypad do Tokio, który notabene, utrzymując chronologię serii, rozgrywał się po wydarzeniach z szóstej części.

Wraz z powrotem Diesela do franczyzy rozpoczęła się także pierwsza poważna zmiana w charakterystyce serii. Samochodowe wyścigi powoli stawały się wyłącznie dodatkiem do fabuły, a prawa fizyki zaczęły tracić na znaczeniu. Przyczynkiem do obrania nowego kierunku była finansowa klapa „Tokio Drift”, które zebrało zaledwie 158 mln dolarów, czyli prawie 50 mln mniej niż pierwsza odsłona i niecałe 80 mln mniej niż druga część. Nowe oblicze „Szybkich i wściekłych” spodobało się widzom na całym świecie i przyniosło pierwszy tak duży sukces finansowy serii – 360 mln dolarów wpływów przy budżecie na poziomie 86 mln. „Szybcy i wściekli 5” przenieśli sagę na jeszcze wyższy poziom – studio pozwoliło na większy budżet (125 mln dolarów), co przełożyło się na 626 mln dolarów wpływów. Nie było już wątpliwości, że Dominic Toretto i spółka stali się bohaterami pełnoprawnej serii blockbusterów nastawionych na rozrywkę, która może przyciągnąć do kin miliony fanów. Wraz z budżetem i wpływami do kas rósł, a przynajmniej nie spadał, sam poziom oferowanych nam filmów, ale to już przeszłość.

Fast-and-Furious-9.jpg

W dziewiątej odsłonie za sterami filmu stanął Justin Lin zaczynający przygodę z „Szybkimi i wściekłymi” od „Tokio Drift” oraz odpowiadający za przeformatowanie sagi w 2009 roku za sprawą czwartej części. Mający tajwańskie korzenie reżyser powrócił za kamerę przy okazji piątego oraz szóstego rozdziału, jednak to, co udawało się Linowi w poprzednich odsłonach, zawiodło w przypadku dziewiątki. Przez ostatnie lata seria niebezpiecznie balansowała na cienkiej granicy absurdu i w dziewiątej części zaliczyła bolesny upadek. Wszystkie przeczące prawom fizyki sceny akcji przestały bawić i zaczęły irytować, a scenariusz, za który odpowiadają sam Justin Lin, Alfredo Botello oraz Daniel Casey, stał się równie płytki, co niepotrzebny. Dopóki niewyobrażalne wyczyny bohaterów podszyte były chociażby odrobiną zgrabnie przedstawionej historii, mogliśmy tłumaczyć sobie zasiadanie do kolejnych seansów chęcią zobaczenia dobrej, niezobowiązującej rozrywki, do której fabuła stanowi jedynie dodatek. Problem pojawia się jednak wtedy, gdy scenariusz wypełniony jest fabularnymi dziurami, niezwykle tanimi nawet jak na standardy tej serii zwrotami akcji oraz brakiem jakiejkolwiek logiki.

Już od samego początku scenarzyści nie próbują nawet udawać, że ich historia jest czymś innym niż tłem dla kolejnych kaskaderskich wyczynów bohaterów. Jako ojciec, Dominic Toretto chce odrzucić swoje dawne życie i szuka azylu daleko od zgiełku miasta – bohaterowi tak mocno zależy na rodzinnej sielance, że dosłownie kilka minut później widzimy, jak przebija się przez pole minowe, a następnie wykonuje z pozoru samobójczy skok w przepaść, aby uciec przed rozwścieczonymi żołnierzami dyktatorskiego państwa. Co w tym czasie dzieje się z jego synem? To nieistotne – ważne, że Dominic musi ruszyć na kolejną krucjatę, bo po latach na horyzoncie pojawił się jego młodszy brat Jakob (John Cena) będący oczywiście superszpiegiem z własną armią. Twórcy próbują podbudować konflikt braci, zabierając nas kilkadziesiąt lat w przeszłość, gdzie obserwujemy tragiczne wydarzenia na wyścigowym torze i dowiadujemy się, co poróżniło rodzeństwo oraz dlaczego Dominic trafił do więzienia, ale wszyscy przecież dobrze wiemy, jak ta historia się skończy. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że tym razem z rozwiązaniem konfliktu braci scenariusz nie zamierza nawet czekać do kolejnej odsłony (a sprawdziło się to w przypadku Deckarda) i chce mieć to po prostu z głowy. Mamy przecież do zrobienia wiele innych, nikomu niepotrzebnych rzeczy, takich jak przywrócenie do życia bez absolutnie jakiegokolwiek sensownego wyjaśnienia pogrzebanych w grobie bohaterów, pokazanie zapomnianych postaci, których powrotu nikt nie potrzebował, lub wprowadzenie nowych, równie zbędnych i wypranych z charyzmy postaci, które spychają na czwarty plan kipiącego charyzmą Kurta Russella czy jak zawsze pełną klasy Helen Mirren. Najważniejsze dla filmu jest jednak to, że za rogiem czai się już kolejna i kolejna, i jeszcze jedna lokacja, do której najszybsza rodzina kina musi się udać, aby uratować świat przed kolejnym globalnym zagrożeniem – tym razem niezwykle groźnym wynalazkiem techniki okazuje się projekt Ares pozwalający na opanowanie każdej możliwej broni na świecie – lub zrobić coś, co popchnie w jakiś sposób fabułę do przodu.

f9.jpg

Dziewiątka cierpi na podstawowy błąd kontynuacji: więcej i mocniej. O ile w poprzednich częściach twórcy potrafili się przed nim obronić, to tym razem, chcąc przekraczać kolejne granice, zaszli przynajmniej o dwa kroki za daleko i stworzyli własną karykaturę. Powtarzane setny raz slogany o rodzinie zaczynają tracić znaczenie, żarty Romana przestają bawić, relacje bohaterów pomimo usilnych starań twórców stają się płytkie jak nigdy (gdzie zniknął wątek Romana, Ramsey i Teja?), a próba skonfrontowania się z narastającą memicznością serii kończy się wyjątkowo miałko – próby żartowania ze swojej nieśmiertelności lub wysłanie dwójki bohaterów w kosmos za pomocą starego Pontiaca Fiero to szczyt humoru, na jaki możecie liczyć. Częstą przypadłością kontynuacji są także słabsze sceny akcji wynikające poniekąd ze wspomnianego pragnienia stworzenia czegoś mocniejszego niż poprzednio. W przypadku dziewiątki i w tę pułapkę wpadli twórcy. Każda kolejna sekwencja pościgu wypada gorzej od poprzedniej, rażąc sztucznością i brakiem odpowiedniego napięcia. Spada również samo napięcie scen wynikające z ich przesytu – jeden pościg prowadzi do drugiego, a ten do następnego.

Wypada więc przyklasnąć włodarzom Universala, którzy zdecydowali się na zakończenie serii po jedenastej odsłonie. Mam jednak wrażenie, że najlepiej byłoby to zrobić już w kolejnej, dziesiątej części i to tylko dlatego, żeby na ekranie mógł ponownie pojawić się Brian O'Conner, co zostało poniekąd zapowiedziane w finałowej scenie dziewiątki.

Ocena filmu „Szybcy i wściekli 9”: 2/6

zdj. Universal Pictures