„Tenet” – recenzja filmu

W następstwie koronawirusowego koszmaru dystrybucyjnego, który przeżyli włodarze Warner Bros. i bez wątpienia sam Christopher Nolan, „Tenet” wreszcie trafił na ekrany kin. Jak wypadło kolejne widowisko reżysera „Incepcji” i „Interstellar”, w którym główne role zagrali John David Washington („BlackKklansman”) i Robert Pattinson („Lighthouse”)? Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

O manipulowaniu czasem opowiadano w historii kina wiele razy i na wiele mniej i bardziej sensownych sposobów. Podróże w przeszłość takiego na przykład Wolverine’a czy Marty’ego McFly nie mają w sobie za grosz pozaekranowej logiki, a zagłębienie się w teorię wyzierającą spod fabuły obiecuje potknięcie się o jeden czasoprzestrzenny paradoks za drugim. Najlepiej ze skakaniem w czasie i budowaniem idealnych pętli czasowych w kulturze popularnej poradziła sobie Hermiona w trzecim „Harrym Potterze”, choć niezgorzej wypadli też Avengersi podczas ubiegłorocznego timeheistu (mimo że zasady rządzące tamtejszą metafizyką reżyserzy zrozumieli najwyraźniej inaczej od scenarzystów). Obie opowieści zadziałały i to zadziałały tak, by widzów niechętnych do rozrysowywania grafów pozostawić z bajecznie łatwymi odpowiedziami i czytelnymi wnioskami.

Kino Christophera Nolana rządzi się zupełnie innymi zasadami, choć i tu wyróżnia się autorski blueprint, tyleż precyzyjny, co niepozostawiający wiele miejsca do własnych interpretacji. Po odszyfrowaniu, „Interstellar”, „Incepcja”, a zwłaszcza „Memento” oferują dość jednoznaczne odpowiedzi, a przy tym podejmują czas na różne sposoby. W dwóch pierwszych pełni on wyrazistą funkcję fabularną. W trzecim pomysłowa manipulacja odbywa się nie w samej opowieści, a na poziomie jej opowiadania. Wszystkie są precyzyjnie wykalkulowanymi i w najdrobniejszych szczegółach rozplanowanymi łamigłówkami. Nie inaczej jest w przypadku „Tenet”. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że w scenariuszu filmu nie znajdzie się ani jedna nieścisłość – Nolan jest na to zbyt pedantyczny. A jednak jego „Tenet” ogląda się tak, jakby reżyser nakręcił film w pierwszej kolejności dla siebie, a dopiero później dla widowni.

Film opowiada o organizacji, która znalazła sposób, by odwracać bieg czasu – w niejasnych z początku okolicznościach operować linearnie w odwróconym biegu rzeczywistości (jak „sikanie pod wiatr” – mówi w pewnym momencie bohater). I na tym bezspoilerowo omawianie fabuły warto zakończyć. Nie bez powodu wydłużona kampania marketingowa „Tenet” bazowała właśnie na niejasnościach. Po zakończeniu produkcji Robert Pattinson ujawnił nawet, że wciąż nie jest do końca pewien, o czym nowy film Nolana w ogóle opowiada. Dość będzie powiedzieć, że po wyjściu z kina stan doinformowania wiele się względem ponad dwóch godzin wcześniej nie zmienia. Miejsca opuszczamy z minimalnym ćmieniem w skroniach i głębokim przeświadczeniem, że pod wizjonerską sklejką obrazów znalazła się albo wybitna intryga, albo zupełnie nic. W opozycji do poprzednich widowisk Nolana, to właśnie zagubienie widza wydaje się tu jedyną prerogatywą, lecz doświadczenie „Tenet” nigdy nie jest tak halucynogenne, jak reżyser by sobie tego życzył.

Washington_Pattinson_Tenet-min.jpg

Ponad wszystko inne, „Tenet” jest filmem głęboko niespójnym. Z jednej strony Nolan sugeruje tu niezobowiązujący fabularnie spektakl, który często sięga po środki metafilmowe (bezimiennego głównego bohatera scenariusz określa mianem protagonisty, a niektórych zbirów – antagonistami), a z drugiej atakuje widza niejasnymi bombami informacyjnymi. Znamiennym, w kontekście takiej krytyki filmu, jest zwłaszcza zdanie, od którego Nolan decyduje się rozpocząć zasadniczą część akcji. Skierowane do bohatera „nie próbuj zrozumieć... po prostu poczuj” wydaje się tyleż poradą dla zagubionego Johna Davida Washingtona, co widowni. Niestety Nolan jedno doradza, a drugie robi, bo „Tenet” opiera się na przeważnie ciężkostrawnej ekspozycji, przeładowanych dialogach i fabule, której starczyłoby przy wyważonym opowiadaniu na całą trylogię. Rozluźniając się i obserwując spektakl ryzykujemy pozostanie w tyle, decydując się zaś na bezwzględną uwagę odkrywamy, że fabułę potraktowano tu nie tyle tajemniczo, co zwyczajnie niechlujnie i pospiesznie – trzęsącymi rękami artysty, który nie ma czasu tłumaczyć procesu, bo zasycha mu farba. Niezależnie od podejścia, masywne i niewątpliwie imponujące konstrukty akcji, z których film składa się w większości, obserwujemy z pozycji widza, któremu odmówiono dostępu do filmu nie na poziomie intelektualnym (Nolan nie raz to już robił i zawsze wychodził obronną ręką), a emocjonalnym.

Skoro mowa o samej widowiskowości filmu, to nikt nie wątpił, że kosztujący dwieście milionów dolarów obraz Christophera Nolana nie może wyglądać i brzmieć inaczej niż fenomenalnie. Warto podkreślić, że choć rdzeń „Tenet” nie jest aż tak przełomowy, jak „Incepcja”, to reżyser pozostaje tu niekwestionowanym mistrzem audiowizualnego hiperspektaklu. Zarówno te sekwencje, w których bohaterowie przemieszczają się „pod prąd” czasu, jak i otwierająca film „przyziemna” akcja antyterrorystyczna należą do jednych z najbardziej spektakularnych, rytmicznych i precyzyjnych w dorobku reżysera, pulsującą żyłkę widowiska kontrolują monstrualne syntezatory Ludwiga Göranssona (do ścieżki dźwiękowej będziecie wracać często, gwarantuję), choreografia pojedynków na pięści wgniata w fotel, a casting pozostaje high-endową wisienką na torcie – poczynając od Washingtona wcielającego się w nolanowską odpowiedź na Jamesa Bonda, niecodziennie żartobliwego Roberta „I'm Vengeance” Pattinsona i cedzącego przez złowieszczy szczękościsk Kennetha Branagha. Jedyną słabostką wydaje się, tak jak na Nolana przystało, postać żeńska (grana przez Elizabeth Debicki), której wiele ponad nazbyt wyraźną fabularną funkcję wyrosnąć się niestety nie udało.

Słowem podsumowania, wielkoekranowy powrót z lockdownu wypadł nieco gorzej, niż przewidywano – przynajmniej po pierwszym seansie. Pewnym usprawiedliwieniem tudzież kredytem zaufania wobec „Tenet” mogłoby być stwierdzenie, że film należy zobaczyć kilka razy, nim na dobre wyrobimy sobie o nim zdanie. Nie ma bowiem żadnych wątpliwości, że znajomość rozwoju wydarzeń wpłynie i pomoże w kolejnym odbiorze całości. Kto wie, może film podskoczy wówczas o kilka oczek wyżej w indywidualnych rankingach dorobku Nolana. Niestety, będąc kilka godzin po seansie, „Tenet” jawi się jako film, który owszem – trzeba obejrzeć wielokrotnie. Ale niekoniecznie ma się na to siłę.

Ocena: 3+/6*

* Ocena do zaktualizowania po drugim seansie (jak się pozbieram).

zdj. Warner Bros.