„Ulica Strachu – część 1: 1994” – przedpremierowa recenzja filmu. Strangest Things

W najbliższy piątek do oferty Netfliksa trafi debiutancki rozdział oryginalnego tryptyku grozy streamingowego giganta, opartego na serii książkowych horrorów dla młodzieży R.L. Stine’a. Zachęcamy do lektury naszej recenzji pierwszego filmu, zatytułowanego „Ulica Strachu – część 1: 1994”.

Shadyside to nie Derry, ale małe amerykańskie miasteczko sporo zawdzięcza fikcyjnej mieścinie z dorobku Stephena Kinga. Tak samo jak w powieści-molochu „To” i jej niedawnych kinowych adaptacjach, scenografia „Ulicy Strachu” to miejsce przeklęte, do którego antyczne zło powraca co parę dekad, odzwierciedlając zarazem nieprzemijającą naturę ludzkiego zła. Wszelkie podobieństwa są oczywiście nieprzypadkowe. Klasyczny dorobek Stine’a to w dużym stopniu urokliwa, młodzieżowa wariacja opowieści Kinga, zaś w nowszych cyklach grozy autor bez obciachu odwołuje się do uświęconych klasyków gatunku. Pozostając w tym samym duchu, najnowsza ekranizacja wpisuje się w modny trend kalkowania kultowych fabuł i znajomych scenografii na poczet generowania stylowej retro-nostalgii. Filmowe Shadyside to w tym względzie już nie tylko Derry, ale i każde Haddonfield („Halloween”), Springwood („Koszmar z ulicy wiązów”), Woodsboro („Krzyk”), a nawet Hawkins z multihitowego „Stranger Things”, które zapoczątkowało tę falę filmowo-serialowego rozpamiętywania. W przeciwieństwie jednak do swojego starszego brata na Netfliksie, „Ulica Strachu” nie może pochwalić się podobnie pociągającą warstwą fabularną i angażującymi postaciami. Ze „Stranger Things” pozostała tu neonowa, wielobarwna estetyka, easter eggi i tendencja do nieustannego przypominania widowni, w której są dekadzie.

Netflix rozplanował „Ulicę Strachu” jako dystrybucyjny happening, wyznaczając premierę każdej z trzech części na odrębny tydzień lipca (piątki – 2., 9. i 16.). W konsekwencji powziętej strategii, filmy te to w gruncie rzeczy przerośnięte odcinki miniserialu. Skojarzenia takie pogłębi nie tylko struktura pierwszego filmu, a szereg mniejszych decyzji – w tym szybka, „telewizyjna” czołówka i mocno serialowy cliffhanger. Choć twórcy ewidentnie usiłują zachować pewną samodzielność pierwszego filmu (organizując historię wokół wycinka szerszej narracji), pełen pogląd otrzymamy dopiero, gdy zdecydujemy się obejrzeć całą trylogię. Inna sprawa, że historia przedstawiona w „Ulicy Strachu: 1994” raczej do tego nie zachęca. Film wydaje się w wielu względach zwyczajnie wybrakowany i mocno chaotyczny – nie tylko za sprawą szeregu luk i umyślnych niedopowiedzeń, a serii chybionych zabiegów realizacyjnych. Reżyserce „Ulicy Strachu”, Leigh Janiak, nie udaje się znaleźć w filmie złotego środka między angażowaniem „tu i teraz” i bardziej funkcyjnym zwiastowaniem dalszych atrakcji. Jako widzowie, nie jesteśmy do końca wciągnięci momentem (bo przebiega i odchodzi zbyt szybko i zbyt płasko) ani tym bardziej jego rozwinięciem.

Ulica Strachu – część 1: 1994

Podobnie jak w przywołanych wcześniej klasykach amerykańskiej grozy, bohaterowie „Ulicy Strachu” to nastolatki uchwycone w najbardziej buntowniczej fazie samorozwoju. Dla nich miasteczko Shadyside to piekielny przedsionek nawet bez seryjnych morderców, ganiających po ulicach w maskach z „Krzyku”. Prawdziwym koszmarem młodych bohaterów, przeżywających tu pierwsze zauroczenia i słodko-gorzkie inicjacje, jest dorastanie bez żadnych perspektyw i przyszłości, w umierającej mieścinie na – wcale nie, ale tak im się wydaje – szarym końcu świata. Z takimi problemami zmaga się między innymi Sam, licealistka opłakująca zerwanie z dziewczyną, która z kolei próbuje tuszować fakt, że jest lesbijką i spróbować randkowania z chłopakami. „Ulica Strachu” nie nosi się jednak z zamiarem nadmiernego rozwijania tej bardziej obyczajowej strony bohaterów. Wątki miłosne i historie coming of age skompresowane są tu do atrakcyjnej, acz melodramatycznej pop-konwencji rodem z „Riverdale”. Na pierwszy plan wysuwają się hiperbrutalne epizody z zamaskowanymi zabójcami, mistyczna intryga i prześmiewcze, jumpscare’owe oszustwa. Naprawdę strasznie raczej się tu nie robi, ale bywa klimatycznie, bo „Ulica Strachu” to w gruncie rzeczy filmowy odpowiednik kolorowej wystawy sklepu z ozdobami na Halloween. Film ma za to parę poważnych problemów z podtrzymywaniem jednolitego tonu. Humorystyczne elementy często nie „siadają”, bo towarzyszą im zbyt poważnie obrysowane okoliczności, zaś to, co ma poruszyć, w jednej chwili potrafi stać się całkowicie bezrefleksyjne.

Z kolei warstwa realizacyjna „Ulicy Strachu” wyraźnie usiłuje przywołać lekkość niektórych teen movies. Bardziej „nudne”, ale i konieczne elementy fabuły są tu na przykład parokrotnie przedstawiane w ironicznych przeskokach montażowych. By zachować szybki rytm, twórcy decydują się też raz na jakiś czas przerywać sceny w połowie zdania i dokończać kwestię w kolejnej. Niestety takie tempo najczęściej „Ulicy Strachu” nie służy, bo przy ilości przekazywanej treści (a fabuła rozwija się tu niemal wyłącznie na podstawie dialogów) intencje twórców są często niejasne, przynajmniej na poziomie emocjonalnym. Pomysłowe od czasu do czasu rozwiązania formalne nie wznoszą produkcji, a potęgują wrażenie oddzielenia od opowiadanej historii. Prędkość uderzy nas zresztą nie tylko w tym, jak połączono ze sobą ujęcia i rozpisano film w scenariuszu. Nadmierne tempo odczytamy w ruchach kamery, intensywności wewnątrz samego kadru, napięciu podawanych tekstów. Ostatecznie bardzo trudno jest się w ten film naprawdę wczuć (czy nadążyć za bohaterami, których pod koniec wciąż ledwo znamy), a to przecież gwóźdź do trumny każdego widowiska grozy.

Na pocieszenie, „Ulica Strachu – część 1” to też bardzo lekki, około-halloweenowy flick „na okazję”, który do swojej wyraźnie oznaczonej funkcji w ofercie platformy streamingowej podchodzi raczej świadomie. Horror na podstawie cyklu Stine’a jest ni mniej, ni więcej, a przebojową, jakkolwiek naprawdę już ograną, widokówką. Ładne zdjęcia oprawiono w ładne kolory i wyrazistą ścieżkę dźwiękową, zaś mimo braku emocjonalnej konsekwencji, film wciąż stara się opakowywać strachy w realne problemy i sercowe dylematy. Wszystko, co pokazuje tu Netflix, zrobiono w ostatnich latach znacznie lepiej w „To”, „To 2”, reboocie „Halloween”, „Upiornych opowieściach po zmroku” „Stranger Things” i „Chilling Adventures of Sabrina”. A jednak, będąc fanem horrorów i slasherów albo klasycznych młodzieżowych straszaków w stylu „Szkoły przy cmentarzu”, trudno nie odmówić sobie pewnej satysfakcji z pokazanej na końcu pierwszej części planszy „To Be Continued…”. Kto wie, może dwójka będzie lepsza.

Ocena końcowa „Ulica Strachu – część 1: 1994”: 3+/6

zdj. Netflix