„W kręgu zła” – film noir w reżyserii mistrza musicali

Miło mi Was zaprosić na pierwszą w tym roku wyprawę do świata zbrodni, fatalnych kobiet i wiecznie spowitych w mroku zaułków. Tym razem znajdziemy się „W kręgu zła”, a osobą, która nas tam wprowadzi, jest Vincente Minnelli.

Tak, dobrze czytacie. W dorobku uznanego twórcy musicali znajdziemy również film noir. Może nie jest to typowy przedstawiciel tego stylu, ale jednak. Gdy Minnellemu zaproponowano nakręcenie „W kręgu zła”, to miał on na koncie nie tylko „Spotkajmy się w St. Louis”, „Jolandę i złodzieja” czy niektóre epizody w antologii „Rewia na Broadwayu” (ciekawostka, to właśnie tutaj po raz pierwszy i jedyny na dużym ekranie wystąpili ze sobą Fred Astaire i Gene Kelly), ale także dramat „Pod zegarem”. Dzięki ostatniemu z wymienionych tytułów podjęcie przez reżysera decyzji o stworzeniu czegoś całkowicie odmiennego nie wydaje się aż tak zaskakujące. Nie zmienia to faktu, że powierzenie Minnellemu filmu noir nadal było nieoczywistym krokiem. Swoją drogą, słowem nieoczywisty można skwitować wiele pomysłów na omawianą produkcję.

„W kręgu zła” to opowieść o młodej kobiecie imieniem Ann. Pewnego dnia poznała ona bogatego i przystojnego mężczyznę z tzw. wielkiego świata, obdarzyła go uczuciem i, tak naprawdę nie wiedząc nic o swoim wybranku, postanowiła wyjść za niego i przeprowadzić się do stolicy. Mając za punkt wyjścia moment, który dla wielu innych historii jest ich zwieńczeniem, można spodziewać się, że dalej będziemy świadkami:

  1. komedii o nabieraniu pewności siebie i wywalczeniu dla siebie miejsca w nowym towarzystwie;
  2. dramatu o utracie i tak niewielkiej pewności siebie i całkowitym odrzuceniu przez nowe towarzystwo;
  3. kryminału o tajemnicach męża, którego przed ślubem tak naprawdę się nie znało.

Koniec końców wyszedł miks wszystkich z wymienionych możliwości. Oczywiście na pierwszym planie znalazło się rozwiązanie nr 3, ale scenarzyści i reżyser sporo miejsca poświęcili też pozostałym kwestiom – zwłaszcza relacjom międzyludzkim. Tuż po przylocie do Waszyngtonu świeżo upieczona pani Garroway wzięła udział w przyjęciu powitalnym, podczas którego na wielu płaszczyznach zderzyła się z nowym dla siebie światem. Jej nieprzystawanie do nowego otoczenia widać już na przykładzie strojów osób zebranych na wydarzeniu. Wszystkie panie były ubrane na czarno i tylko protagonistka miała na sobie sukienkę w innym kolorze, co dodatkowo podkreślało jej wyobcowanie. Ann była niczym drobinka piasku, jaka prędzej odbije się od stołecznego monolitu niż stanie się jego częścią. Niedługo później na barki bohaterki spadły również troski związane z tajemnicami męża. A wszystko to świetnie pomógł ukazać Karl Freund, który odpowiadał też za zdjęcia w jednym z najlepszych filmów noir. Mam tu na myśli „Key Largo”.

Opisując fabułę i klimat „W kręgu zła” trudno uciec od skojarzeń z „Rebeką”, „Podejrzeniem” czy „Gasnącym płomieniem”. Dzieło Minnellego mógłbym nawet nazwać duchowym spadkobiercą wymienionych klasyków od Cukora i Hitchcocka. Zwłaszcza dużo wspólnego omawiany film ma z „Rebeką”. Poza oczywistymi podobieństwami oba obrazy łączy również poszukiwanie i poznawanie nieobecnego. Mimo kilku problemów (m.in. nierówne tempo – w porównaniu do powolnego rozkręcania się, zakończenie sprawia wrażenie zbyt nagłego, wręcz wymuszonego) i braku oryginalności warto dać szansę głównemu bohaterowi niniejszego tekstu.

Robert Mitchum i Katharine Hepburn w filmie W kręgu zła

Wspomniałem wcześniej, że „W kręgu zła” silnie wiąże się ze zwrotem nieoczywisty wybór. Reżyser i sama opowieść, której początkowo bliżej do dramatu lub komedii romantycznej niż do filmu noir, to jedno. Spójrzmy teraz na obsadę. Bardzo chciałbym poznać tok myślenia osób odpowiedzialnych za obsadzenie Katharine Hepburn w głównej roli, a jeszcze bardziej chciałbym im za to podziękować. Ann to nieśmiała, naiwna i borykająca się z niskim poczuciem własnej wartości kobieta. Hepburn była wybitną aktorką, ale w swoich najlepszych kreacjach wcielała się w postacie, krótko mówiąc, charakterne i odległe od natury protagonistki „W kręgu zła”. Mimo to aktorka nie miała najmniejszych problemów i idealnie odegrała Ann. Na ekranie nie było widać choćby echa pewnych siebie i znających swoją wartość bohaterek „Filadelfijskiej opowieści”, „Drapieżnego maleństwa” czy „Kobiety roku”. Ann daleko nawet do złamanej życiem Christine Forrest z „Człowieka legendy”. Hepburn wypadła tu po prostu świetnie i choćby dla niej warto obejrzeć film Minnellego.

Co ciekawe, główna gwiazda „W kręgu zła” nie polubiła się zbytnio ze swoimi ekranowymi partnerami. Robert Taylor widział w niej zagrożenie dla swojej pozycji, a Roberta Mitchuma to Hepburn nie obdarzyła nawet odrobiną sympatii. W „Dark City: The Lost World of Film Noir” Eddiego Mullera znalazły się słowa, jakie podczas zdjęć Mitchum miał usłyszeć od Hepburn: nie potrafisz grać i gdybyś nie wyglądał dobrze, to nigdy nie trafiłbyś przed kamerę. Jestem już zmęczona występowaniem z ludźmi, którzy nie mają nic do zaoferowania. Wydaje mi się, że Hepburn zbyt krytycznie podeszła do Mitchuma. Jasne, Spencerem Tracym to on nie był, ale beztalenciem także bym go nie nazwał. Tym bardziej że rola w omawianym filmie także była daleka od jego typowych bohaterów (kolejny nieoczywisty wybór) i na planie „W kręgu zła” również dobrze się spisał. A skoro już jestem przy odbiorze Mitchuma, to muszę też przytoczyć żart Vincente Minnellego na wieść o tym, że Mitchum na zmianę pracuje na planie aż trzech filmów – nic dziwnego, że ma takie zaspane spojrzenie.

Mitchum i Taylor nie raz i nie dwa wracali do grania w filmach noir. Dla Hepburn i Minnellego była to jednorazowa przygoda. Po jej zakończeniu Hepburn zaprezentowała światu jeszcze wiele udanych występów (za część z nich otrzymała kolejne Oscary), a Minnelli powrócił do zachwycania widzów musicalami (co w końcu przyniosło mu Oscara), ale przy tym nie zrezygnował z innego typu opowieści i nakręcił jeszcze sporo dobrych dramatów – m.in. „Długi tydzień w Parkman” (na jego planie rozpoczęła się przyjaźń Deana Martina i Franka Sinatry) czy „Piękny i zły” (zdobywca aż pięciu Oscarów).

Ciąg nieoczywistych decyzji doprowadził do powstania dzieła, które jako całość może i nie jest wybitne, ale i tak warto się nim zainteresować. „W kręgu zła” to gwarancja dobrze spędzonego czasu i aż dziw bierze, że z taką obsadą ów obraz nie jest bardziej znany. Powinno się o nim mówić i nie dać mu utonąć w morzu kiepskich i słusznie zapomnianych filmów noir.

Zdj. MGM