„West Side Story” (2021) – recenzja filmu. Coś więcej niż dobry cover

Do polskich kin zawitał już musical „West Side Story” wyreżyserowany przez Stevena Spielberga z Anselem Elgortem i Rachel Zegler w rolach głównych. Czy to godny następca legendarnego oryginału z 1961 roku, który wywalczył aż dziesięć Oscarów? Sprawdźcie naszą recenzję.

Czy reprodukcje arcydzieł mają sens? Czy warto jest uaktualniać sześćdziesięcioletnie projekty, którym w momencie premiery brakowało niewiele do perfekcji? Wygląda na to, że powyższe pytania nie bardzo zaprzątały głowę tak wprawionemu fachowcowi jak Steven Spielberg. Jego „West Side Story” sprawia wrażenie obrazu zrealizowanego w duchu bezwzględnej pewności siebie i niezachwianej wiary we własne możliwości. Odkąd dowiedziałem się o powstaniu kolejnej filmowej adaptacji legendarnego musicalu z Broadwayu, zacząłem obawiać się tej produkcji. Do sali kinowej wchodziłem bez większych oczekiwań. Kiedy jednak z niej wyszedłem, każda z wątpliwości uleciała daleko i odeszła w niepamięć. Spielberg ze spółką sprytnie zadbali o to, bym zrewidował swoje poglądy. Nowe „West Side Story” to bowiem coś znacznie więcej niż tylko dobry cover znanego przeboju. Pierwszy w karierze musical reżysera „Parku Jurajskiego” to wybitne przetworzenie formy sprzed ponad pół wieku i dostosowanie jej do aktualnych możliwości medium.

O czym opowiada „West Side Story”? Fabuła i postacie

Spielberg zaadaptował nie tylko kultowy film czy sztukę, na której ten był oparty; udało mu się przenieść na ekran kulturową spuściznę „West Side Story” i przefiltrować ją przez wszystkie kolejne dekady rozwoju kina. Tematyka musicalu, miejsce i epoka nie musiały nawet ulec zmianie. Członkowie klanów „Jetsów” i „Sharków” wciąż rywalizują między sobą o prym w burzliwej dzielnicy Manhattanu, którą z dnia na dzień coraz bardziej trawią buldożery. XX wiek wkroczył właśnie w swą drugą połowę, a tętniące życiem Lincoln Square lada chwila ze slumsów zamieni się w kompleks nowoczesnych budynków. Po przeciwnych stronach barykady znajdują się Riff (Mike Faist) oraz Bernardo (David Alvarez), liderzy zwaśnionych gangów, którym nie w smak jest romantyczna relacja Tony’ego (Ansel Elgort) i Marii (Rachel Zegler), ex-rzezimieszka i siostry latynoskiego herszta. Historia tragicznej miłości kochanków pozostała tą samą wariacją „Romea i Julii”, lecz tym razem, zarówno jej bohaterom, jak i przestrzeni dodano trochę więcej głębi.

Sprawdźcie także: W starym kinie #21: „West Side Story” (1961).

West Side Story 2021 obsada filmu

W odświeżonej wersji Spielberga, Upper West Side nowojorskiej wyspy jest miejscem, które lepiej niż filmowy oryginał, oddaje ówczesny zgiełk i społeczny zamęt jednego z najbardziej multietnicznych fragmentów metropolii. Lincoln Square (czy też San Juan Hill) w nowym „West Side Story” jest strefą prowadzonych na wielką skalę transformacji, na które żywo reaguje nieco niewidoczna w filmie z 1961 roku gawiedź. Stawką bandyckiej potyczki jest zatem nie tylko uliczny respekt rozciągający się na kilka przecznic, ale również kulturowe dziedzictwo, które chcą zostawić po sobie bohaterowie. Aspekt „walki o swoje” jest jedną z perspektyw, którym scenariusz autorstwa Tony’ego Kushnera („Anioły w Ameryce”, „Lincoln”) poświęca więcej uwagi niż jego prekursorzy. Z jednej strony przestrzeń funkcjonuje w tym filmie jako klasowe skupisko zbiorowego gniewu i niezgody, a z drugiej świetnie oddaje miniony klimat z napiętym od społecznych konfliktów nastrojem. Skoordynowana z ruchem tancerzy kamera Janusza Kamińskiego uwzględnia ten wymiar opowieści na tyle wiernie, że łatwo jest zapomnieć, iż film kręcony był jedynie dwa lata temu.

Rachel Zegler objawieniem remake'u „West Side Story”

„West Side Story” Anno Domini 2021 porzuca charakterystykę zbiorowości „Jetsów” i „Sharków” na rzecz bliższego przyjrzenia się najważniejszym bohaterom opowieści. Znalazły się tutaj sceny takie jak, chociażby faktyczne randkowanie Tony’ego i Marii, które pogłębia narastające między nimi uczucie i nie polega wyłącznie na ckliwych spojrzeniach przeplatanych śpiewem protagonistów. Pod względem scenariusza film Spielberga załatał tę, jak i większość z dziur, od których odrobinę ucierpiała poprzednia ekranizacja. Konflikty trapiące poszczególnych bohaterów i relacje zachodzące wśród postaci, ze szczególnym uwzględnieniem nowo zaprezentowanej Valentiny (cudowny powrót po latach Rity Moreno), bez dwóch zdań stanowią o wyższości adaptacji Spielberga względem wersji ubiegłej. Bezbłędny okazał się również casting, którego najważniejszym dokonaniem pozostaje odkrycie Rachel Zegler, bez wątpienia przyszłej gwiazdy kina. Jej wspólne sceny z Elgortem przynoszą korzyści w postaci wiarygodnej ekranowej chemii, a i nie gorzej odtwórcy głównych ról wypadają w „solówkach” – zarówno tych śpiewanych, jak i przemilczanych.

west side story 2021 recenzja filmu ansel elgort rachel zegler

Prawdziwych ciarek dostarczają jednak występy grupowe, które od samego początku istnienia „West Side Story” decydowały o niewątpliwym rezonansie tego utworu. Spektakl zapewniony przez Spielberga korzysta z nowej, uwspółcześnionej choreografii autorstwa Justina Pecka, pierwszej klasy nowojorskiego baletmistrza i laureata nagrody Tony. Jego układy zdają się składać hołd dokonaniom Jerome’a Robbinsa przy jednoczesnym stosowaniu oryginalnych aranżacji. W nowym „West Side Story” taniec znów ma w sobie ogromne pokłady kreatywnej ikry, zawziętego temperamentu i pasji, dzięki której każdy krok znaczy mniej więcej tyle, co walka o godny żywot. Choreografia Pecka kapitalnie łączy ze sobą latynoski żar Anity (Ariana DeBose) z jankeską agresją ekipy Riffa, a kiedy trzeba, potrafi oczarować bardziej stonowanym baletem, w którym błyszczy Elgort. Na koniec wypada też dodać, że konfiguracja i odtworzenie piosenek Stephena Sondheima z muzyką Leonarda Bernsteina obyły się bez większych zmian względem filmowego pierwowzoru.

W swym nowym filmie twórca „Player One” dokonał rzeczy niesłychanie trudnej – powtórzył on sukces sprawiający wcześniej wrażenie nie do powtórzenia. Jeden ze współczesnych magów kina wskrzesił nie tyle legendę, co jej ducha, zostawiając tym samym na ekranie poziom rozmachu i wigoru, który w filmie dostępny jest od wielkiego dzwonu. Poziom ekstatycznego roztańczenia niepokornych młokosów sprawia, że nogi chcą bezwiednie prowadzić resztę ciała z powrotem na salę kinową, w której nieśmiertelne kompozycje Bernsteina chyba nigdy nie brzmiały tak wspaniale. Wszystko to, za co widzowie pokochali „West Side Story” w latach 50. i 60., w nowej adaptacji powróciło ze zdwojoną siłą. Coś takiego mógł zapewnić tylko Spielberg.

Ocena filmu „West Side Story”: 5+/6

zdj. Disney