„Wieloryb” – recenzja filmu. Osad lepszej części mojej istoty

Ponad pięć lat minęło od polskiej premiery bodaj najbardziej polaryzującego tytułu Darrena Aronofsky’ego, czyli „mother!”. Reżyser nigdy nie spieszył się z realizacją kolejnych projektów, a jego najnowszym przedsięwzięciem okazała się adaptacja sztuki teatralnej autorstwa Samuela D. Huntera – do kin w całym kraju wpływa właśnie długo wyczekiwany film „Wieloryb”. O produkcji było głośno na długo przed jej premierą, ale po szumnym przyjęciu podczas zeszłorocznego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji media nie milkną na temat wielkiego powrotu na szczyt w wykonaniu grającego główną rolę Brendana Frasera… Oscarowa nominacja była zatem tylko formalnością. W związku z polską premierą oraz ostatnią fazą bieżącego sezonu nagród filmowych – zapraszam wszystkich zainteresowanych zarówno do lektury recenzji Karola Urbańskiego (opublikowanej po pokazie podczas BFI London Film Festival), jak i poniższego artykułu.

Pod koniec lat 90. ubiegłego wieku wydawać się mogło, iż Brendan Fraser pretenduje do rangi kolejnego ważnego gracza w przemyśle rozrywkowym. Występy w kinie familijnym („George prosto z drzewa”, „Dudley Doskonały”) lub mało wymagających komediach („Jaskiniowiec z Kalifornii”, „Zakręcony”) przyniosły mu rozpoznawalność, jednak „Mumia” w reżyserii Stephena Sommersa jawiła się jako przepustka do wielkiej sławy oraz nowych, intratnych propozycji. Postać Ricka O'Connella prezentuje się niczym reinkarnacja Indiany Jonesa, a amerykański aktor swoim zaangażowaniem udowodnił, że doskonale sprawdza się w formule awanturniczego filmu przygodowego. Mimo dynamicznie rozwijającej się kariery nazwisko Frasera zaczęło jednak tracić blask, znikając z panteonu hollywoodzkich gwiazd na ostatnich kilkanaście lat. Konkretną przyczynę takiego obrotu wydarzeń fani poznali dopiero za sprawą obszernego artykułu magazynu GQ, opublikowanego w 2018 roku. Konflikt związany z naruszeniem nietykalności cielesnej przez Philipa Berka, ówczesnego prezesa Hollywood Foreign Press Association (instytucji odpowiedzialnej za przyznanie Złotych Globów), skutecznie zahamował rozwój obiecującego aktora, zamykając mu drzwi do kolejnych ważnych produkcji. Rozwód, a także pogłębiające się problemy zdrowotne, wynikające z kontuzji odniesionych na planie, dodatkowo przyczyniały się do jego słabnącej kondycji emocjonalnej… Na horyzoncie tych wzburzonych wód, widać jednak nadzieję – film „Wieloryb” jest świadectwem niezwykłego talentu Brendana Frasera; roli tak potężnej, że jest w stanie na swoich barkach unieść niebywały ciężar czułej opowieści o żałobie i poszukiwaniu odkupienia.

Niepokorny Darren Aronofsky niejednokrotnie udowadniał, iż jest w stanie wyciągnąć absolutne maksimum z pracującej dla niego obsady – wystarczy wspomnieć Ellen Burstyn i Jareda Leto w „Requiem dla snu”, Mickeya Rourke’a w „Zapaśniku”, czy oscarową kreację Natalie Portman w „Czarnym łabędziu”. Nie inaczej jest w przypadku jego najnowszego dzieła, co jest potwierdzeniem znakomitej komunikacji reżysera z aktorem i gwarancją scenicznego tour de force. „Wieloryb” przedstawia historię Charliego – prowadzącego internetowy kurs pisania nauczyciela angielskiego, który po stracie ukochanej osoby doprowadza swoje ciało do stanu chorobliwej otyłości. W wyniku autodestrukcyjnych zapędów bohatera jego zdrowie jest w krytycznej kondycji, co mobilizuje go do nawiązania kontaktu oraz próby pojednania z od lat niewidzianą córką. Nie trzeba być specjalistą od twórczości Aronofsky’ego, by zauważyć, że sam rdzeń filmu znajduje się bliżej tonu opowieści o Randym „The Ram” Robinsonie, niż ekspresji „Źródła” lub „mother!”. Podobnie zatem, jak w przypadku upadłego zapaśnika, tutaj również sercem, a także motorem napędowym produkcji jest poziom pierwszoplanowej kreacji. Miejmy to już za sobą – Brendan Fraser nie zagrał wyłącznie roli życia… To najprawdopodobniej jeden z najbardziej wyrazistych, dogłębnie szczerych, a zarazem widowiskowych występów aktorskich ostatniej dekady. Poruszający, pełen ciepła i zrozumienia portret postaci zbyt mikrej, by pomieścić w sobie tonę trawionego rozczarowania; portret równie efektowny, co efektywny. Ukryty pod imponującą charakteryzacją Adriena Morota aktor doskonale operuje mimiką oraz ciałem – każdy krok, każda próba zmagania się ze swoją fizycznością jest personifikacją wagi żalu i tęsknoty, z jaką na co dzień mierzy się protagonista.

Whale_02.jpg

Zniuansowana rola Frasera – mimo iż wznosi jakość filmu na wyższy poziom – to nie jedyny udany występ w produkcji Aronofsky’ego. Znana głównie z serialu „Stranger ThingsSadie Sink wyciska ze swojej postaci siódme poty, by stworzyć emocjonalną kontrę dla głównego bohatera, a Samantha Morton zalicza na ekranie niezwykle udany epizod. Warto również wspomnieć o nieoczywistej relacji Charliego z Liz, jego pielęgniarką i przyjaciółką – łączy ich miłość do tej samej osoby, a także ból po jej stracie. W serii interakcji między nimi można zauważyć dysonans intencji postaci granej przez Hong Chau, gdyż z jednej strony służy mu autentyczną pomocą, a także radami medycznymi, ale równocześnie – nawet w krytycznym stanie realizuje jego autodestrukcyjne prośby. Warsztat aktorski obsady „Wieloryba” należy docenić zwłaszcza z perspektywy nierównego scenariusza, nierzadko przyozdobionego nieociosanym i ckliwym dialogiem. Samuel D. Hunter, który zaadaptował swoją sztukę teatralną na potrzeby kina, nie poradził sobie z nadaniem materiałowi źródłowemu filmowego charakteru. Padające z ekranu wypowiedzi często są przekarmione ekspozycją i brakiem subtelności w opisywaniu uczuć. Ten brak powściągliwości może powodować, iż widzowie preferujący niedosłowność przekazu ujrzą autora tekstu, manewrującego między psychicznymi stanami bohaterów jako wieloryba w składzie porcelany. Również wątek religijnego nawrócenia propagowanego przez Thomasa, w którego wcielił się Ty Simpkins – choć jest integralną częścią wydźwięku dzieła oraz obszarem tematycznych zainteresowań reżysera – wpływa na dramaturgiczną mieliznę, upychając sznur retrospekcji w ustach bohatera na przekór zasadzie „show, don't tell”.

Tytuł „Wieloryb”, mimo pierwszego skojarzenia, nie odnosi się do fizyczności protagonisty, ale przede wszystkim do książki „Moby Dick”. Esej na temat powieści Hermana Melville’a jest motywem, który przewija się od pierwszych minut seansu – jego treść będzie wielokrotnie przypominana w trakcie prezentowanej historii, stanowiąc początkowo niezrozumiałą otuchę dla Charliego. Przy całym swym talencie Darren Aronofsky nie potrafił w pełni odciąć się od teatralnego rdzenia dzieła, ale dogłębnie wykorzystał emocjonalny potencjał materiału źródłowego. Bez wątpienia jest to wyjątkowa pozycja w filmografii Amerykanina – na pierwszy rzut oka ograniczona sceneria oraz skromne narzędzia narracyjne wydają się nie posiadać wspólnego mianownika z jego reżyserskim stylem. Aronofsky potrafił jednak odnaleźć w tej mało widowiskowej historii ziarna swoich twórczych obsesji – samozniszczenie, wiara czy potrzeba odkupienia. Nadworny operator twórcy „Pi”, Matthew Libatique, sugestywnie ilustruje klaustrofobiczną atmosferę ciasnymi kadrami, potęgowaną przez zgaszoną paletę kolorów, a kompozytor Rob Simonsen przygniata publiczność niepokojącą ścieżką dźwiękową rodem z filmu grozy. Samuel D. Hunter, choć napisał technicznie niedoskonały scenariusz, wtłoczył w swoją opowieść dużo zrozumienia i czułości dla opisywanych postaci. To właśnie one stanowią główną siłę tej produkcji, a prym wiedzie rozczulający pierwszoplanowy bohater w wybornej interpretacji Brendana Frasera. Trudno nie odnieść wrażenia, iż sześciominutowa owacja na stojąco po światowej premierze podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji była dedykowana właśnie jemu.

Ocena filmu „Wieloryb”: 4/6

zdj.A24 / Monolith Films