Wszystkie problemy drugiego sezonu „Euforii” krzyżują się w jednym punkcie

Pod koniec lutego HBO wyemitowało finałowy odcinek drugiego sezonu serialu „Euforia”. Dlaczego bijąca rekordy popularności seria wzbudziła w wielu fanach tak wiele kontrowersji? Co działo się za kulisami produkcji i kto odpowiada za wszechobecny chaos?

Niezrealizowana obietnica – dlaczego drugi sezon „Euforii” zawiódł na każdym polu?

Każdy, kto dotrwa do końca tego tekstu, zapewne będzie rozumiał, dlaczego pisanie o pewnych kwestiach naprawdę nie sprawia mi przyjemności i wolałbym przymknąć na nie oko i zamiast tego tekstu, stworzyć klasyczną recenzję. Jednak od premiery finału drugiego sezonu „Euforii” upłynęło wystarczająco dużo czasu, aby dojść do wniosku, że tym razem sztandarowa produkcja HBO (a mówimy tu o drugim najpopularniejszym serialu tej stacji zaraz po „Grze o Tron”) ma o wiele większe problemy, niż niedomknięte wątki czy sztuczne budowanie konfliktów, który można by rozwiązać paroma zdaniami. I zrozumienie tego, gdzie te problemy leżą, może pomóc zrozumieć, czemu sezon ten wypadł, tak jak wypadł i dlaczego dla wielu jest sporym rozczarowaniem

Druga seria nie powstawała w najlepszym okresie – gdy spojrzy się na spoty zapowiadające, to co miało nas czekać w roku 2020, to znajdziemy w nich właśnie drugi sezon „Euforii”. Na nieszczęście HBO w tym samym roku wybuchła pandemia COVID-19, a szybko rosnąca liczba zakażeń wymusiła na producentach zawieszenie prac na planie. Premierę przesunięto o ponad rok – konieczność gonienia terminu i covidowe restrykcje utrudniające pracę na planach filmowych tłumaczą poniekąd 16-godzinne wymiary pracy (często w godzinach nocnych), ale co powiedzieć, gdy dochodzi do tego również brak przerw na toaletę i obiad, które powinny być absolutną podstawą? Dość powiedzieć, że choćby statyści często przebywając cały dzień na planie, nie wiedząc, czy czeka ich jakaś praca, nie mieli zapewnionego nawet miejsca, gdzie mogliby przebywać poza głównym planem. Na trudne warunki pracy na planie narzekali bardziej lub mniej wprost choćby Barbie Ferreira wcielająca się w rolę Kat, oraz Jacob Elordi wcielający się w postać Nate’a.

Sydney Sweeney (do której jeszcze wrócimy w tym artykule) zwracała w wywiadach uwagę na skłonności reżysera do szybkiego porzucania pewnych koncepcji kosztem innych, przez co sceny były wielokrotnie przepisywane, a dialogi zmieniane nawet w trakcie ich kręcenia. I jestem w stanie absolutnie w to uwierzyć, czytając wypowiedzi Levinsona o jego metodzie twórczej i zwyczajnie widząc, jak wątki prowadzone do tej pory konsekwentnie, nagle zaczynają się kompletnie rozjeżdżać. I o ile widownia jak się okazuje była w stanie przymknąć oko na pewien fabularny chaos wylewający się z pierwszych odcinków, tak kolejne pokazały, że perspektywa zaczęła powoli się zmieniać. W fandomie rosła frustracja  – gdy z jednej strony w ośmiu godzinnych odcinkach nie ma czasu, który można dać zepchniętym na dalszy plan postaciom, a z drugiej strony okazuje się, że tego czasu jest aż nadmiar, gdy przychodzi do kolejnych erotycznych montaży i ładnych obrazków?  

Euforia” od początku słynęła z dość liberalnego podejścia do ukazywania scen seksu i trzeba było ją oglądać ze świadomością, że tematy tabu łamie się tu z pewną dozą przyjemności. Jednak to dopiero przy drugim sezonie sami fani, którzy zdążyli się przywiązać do (nie)sympatycznych postaci i grających ich aktorów,  zaczęli zwracać uwagę na to, czy faktycznie to łamanie tabu na tym etapie jest jeszcze komuś potrzebne. Z czasem również obsada (zarówno stare jak i nowe twarze z ekipy) zaczęła się do tego odnosić na łamach mediów – Sydney Sweeney (zapowiadałem, że jeszcze do niej wrócimy) miała być lekko zaskoczona liczbą scen erotycznych dla Cassie. Chloe Cherry wspomina, że Levinson chciał, aby podczas sceny ucieczki z hostelu była kompletnie naga (bez żadnego fabularnego uzasadnienia), mimo iż był to jeden z jej pierwszych dni na planie. Mince Kelly nie podobało się to, że jej postać podczas rozpinania sukienki miała pozwolić jej opaść na podłogę i jakby nigdy nic kontynuować dialog, co jak w poprzednim przypadku, nie wynikało z niczego.
Oczywiście, sama nagość nie jest problemem, problemem staje się wtedy, gdy jest nieuzasadniona. Nie tylko przez wzgląd na komfort aktora, również przez jej bezcelowość, która prowadzi do tego, że w pewnym momencie widz staje się na nią po prostu znieczulony. Wprawdzie słyszymy, że Levinson był otwarty na dialog z aktorami i pewnie dzięki temu wspomniane aktorki finalnie nie musiały odgrywać tych scen nago, ale trzeba pamiętać, że to nie tylko kwestia otwartości, a konieczności – HBO zmieniło się względem dawnego podejścia do kręcenia scen erotycznych i na każdym planie obecny jest koordynator do spraw intymności, dbający o to, by nie były przekraczane cielesne granice aktorów.

Sprawdź też: „To był świetny występ, ale nikt o tym nie mówi, bo byłam naga” – gwiazda „Euforii” o swej kreacji w hicie HBO.

I o ile o napięty grafik czy nieprzestrzeganie zasad bezpieczeństwa na planie nie powinniśmy oskarżać reżysera, a prędzej producentów i kierowników planu, to zaczynam mieć wątpliwości co do tego, ile faktycznie Sam Levinson miał do powiedzenia w tym zakulisowym chaosie: znając jego wypowiedzi odnośnie pracy na planie, trudno sobie nie wyobrażać go inaczej, niż jako osobę tak zaangażowaną w to co robi, że przerywa scenę w trakcie odgrywania, by krzyczeć zza kamery nowe kwestie i pomysły, które akurat wpadły mu do głowy. I ponoć to wyobrażenie wcale nie jest tak dalekie od prawdy.

Zawsze gdy zza kulis czy od osób związanych bezpośrednio z produkcją przeciekają jakieś nowinki odnośnie stylu pracy danego reżysera, trzeba postawić sobie wyraźne pytanie – czy styl, jakim się cechuje, będzie pasować do danego rytmu pracy i historii, którą ta praca ma jednak urzeczywistnić?
I o ile taki sposób nakręcania już i tak przegiętej w opór spontaniczności mógł działać przy pierwszym sezonie „Euforii”, nad którym prace młodzi aktorzy opisują w samych superlatywach, tak trzeba się w takim razie zastanowić, czy będzie on również działał  w przypadku historii, która już zdążyła ustalić sobie tory, po których chce jechać.  W wywiadzie dla The Cut Zendaya, zaangażowana nie tylko w granie głównej bohaterki serialu, ale pełniąca też stanowisko producentki, wspomniała, że skrypt z 2020 (kiedy startowały prace na planie drugiego sezonu), a to, co obejrzeliśmy w tym roku na ekranie, to dwie zupełnie inne historie – ponoć niewiele zostało z tego, co planowano jeszcze po zakończeniu pierwszej serii.  I to podwójnie niepokojące, jeżeli ma się świadomość tego, jak wysoko zawiesił poprzeczkę jego finał i jak wiele postaci zostało na koniec postawione przed problemami, które miała rozwiązać jego kontynuacja.

euforia-sezon-2-hbo.jpg

Co w takim razie robił Sam Levinson przez to dodatkowe pół roku czasu, które miał na ewentualne przemyślenie scenariusza, skoro najważniejsze decyzje zapadały dopiero na planie, a kolejne co piękniejsze kadry wymyślane były w locie, bez choćby scenopisu czy wcześniejszych konsultacji z operatorami? Czy może po prostu mając świadomość, że po pierwszym sezonie może już w zasadzie wszystko, nie potrafił z tej pełnej swobody odpowiednio skorzystać, a przełamywanie kolejnych barier i skupienie się na maksymalnie dopieszczonych ujęciach stało się ważniejsze, niż budowanie postaci, za które wziął w pierwszym sezonie odpowiedzialność? To by tłumaczyło to wszystko, co sprawia, że drugi sezon „Euforii” mimo ciągle świetnej oprawy audiowizualnej i nadal porywającej obsady, jest sezonem o wiele gorszym aniżeli sezon pierwszy. Bo z tego właśnie wzięły się wszystkie nieścisłości względem tego, co widzieliśmy w finale sezonu pierwszego – postacie zostawiono w danym punkcie, by następnie potraktować je, jakby były one budowane całkiem od nowa. Stąd można odnieść wrażenie, że wszelkie relacje budowane na przestrzeni tego sezonu zaczynają się zdecydowanie za szybko, zmiany w nich przychodzą zbyt łatwo, a ich degradacja następuje niespodziewanie. Stąd postacie, które w pierwszym sezonie odgrywały istotną rolę na pierwszym planie, teraz zostały zepchnięte na drugi lub trzeci, a niektóre zostały całkiem wycięte z serialu. Ktoś zadał sobie pytanie, dlaczego Kat, która była jedną z pierwszorzędnych protagonistek, do tego godną reprezentantką ruchu Body Positivity, ma może dwie dłuższe sceny skupione tylko na niej? Dlaczego Jules, w zasadzie najważniejsza po Rue bohaterka, po wielkim przełomie z odcinka piątego chowa się w cień? I czy ktoś zastanowił się nad tym, gdzie podział się McKay?  Może przez to wszystko główna oś konfliktu w tym sezonie wydaje się być sztuczna i wywołana...no właśnie,  dla samej potrzeby takiego konfliktu, bo w beczce z prochem ewidentnie brakuje prochu?

Stąd finalnie – podsumowując krótko – ma się wrażenie, że cały ten sezon nie miał dla ogółu fabuły znaczenia. Jawi się tylko jako niezrealizowana obietnica tego, na co nas nastawiono.

Naprawdę, zarówno po fenomenalnym narracyjnie pierwszym sezonie, jak i po naprawdę świetnych dwóch pierwszych odcinkach sezonu numer dwa, pisanie tego wszystkiego łamie mi serce. Tym bardziej, gdy pomyśli się o tym, że Sam Levinson do tej pory wydawał się być tym typem twórcy, który mimo przekonania o własnej sile sprawczej, był otwarty na sugestie i opinie z zewnątrz. Dialog między nim a aktorami, wspólne pisanie scen i zastanawianie się nad drogą danej postaci były ponoć tym, co wyróżniało pracę nad pierwszym sezonem.  Zdawało się, że gdzieś tam dalej jest wizja.
Ale może to jego sukces sprawił, że ostatecznie odpłynął – całkowita wolność kreatywna okazała się tym razem jego największym przekleństwem. Bo jeżeli jego wizja potrafiła zmieniać się z odcinka na odcinek w wyniku zachcianek reżysera, trudno jest uwierzyć, że kiedykolwiek takowa wizja była.

Wszystkie doniesienia zza kulis serialu pochodzą z artykułów serwisów The Cut oraz The Daily Beast.

zdj. HBO