Droga do „Skywalker. Odrodzenie” #2: Ranking epizodów „Star Wars” cz. 2

Za tydzień na ekranach kin pojawi się wyczekiwane przez wielu zwieńczenie Sagi Skywalkerów. Z okazji premiery „Skywalker. Odrodzenie” zapraszamy Was na serię tekstów poświęconych gwiezdnej sadze. W ciągu najbliższych dni przybliżymy Wam kilka najlepszych powieści i komiksów w nowym kanonie, spodziewajcie się również rankingu najwspanialszych gwiezdnowojennych soundtracków. Dziś prezentujemy drugą część rankingu poświęconego dotychczasowym epizodom Sagi.

Część pierwsza listy ułożonej w kolejności od najgorszego do najlepszego rozdziału cyklu objęła zasięgiem „Atak klonów”, „Mroczne widmo”, „Ostatniego Jedi” i „Zemstę Sithów”. Już teraz zapraszamy Was na zestawienie czterech kolejnych epizodów.

4. „Część VI: Powrót Jedi”

powrot-jedi-1-min.jpg

Jeden z najlepszych filmów cyklu, a zarazem najsłabsze ogniwo oryginalnej trylogii. Mając w perspektywie przyszłość Sagi, łatwo w „Powrocie Jedi” dojrzeć zalążki skłonności Lucasa, które dekadę później zaowocują inwazją armii droidów na planetę Gungan oraz samym Jar-Jar Binksem. No i pamiętajmy o tym, jak epizod VI rozlicza się z Bobą Fettem, jedną z najbardziej kultowych postaci drugiego planu Sagi. Tak sobie myślę: jak zareagowałaby współczesna publiczność, nierzadko przecież gotowa, by wytykać każdy element filmu niezgodny z oczekiwaniami, gdyby „Powrót Jedi” pojawił się kinach dopiero teraz? Wszak epizod VI wprowadza bodaj najbardziej niespójny z uprzednimi rozdziałami twist w postaci ujawnienia Lei jako siostry Luke'a. Jak popularnie wiadomo, zamysł taki nie istniał na etapie namiętnego pocałunku w „Imperium kontratakuje”. Los Boby Fetta natomiast to rzecz znacznie bardziej frustrująca niż śmierć kapitan Phasmy w „Ostatnim Jedi”. Wydaje się, że Lucas stosunkowo szybko zrozumiał swoją pomyłkę, bo przez lata od premiery „szóstki” co rusz podkreślał, że łowca nagród nie dokonał żywota w jamie Sarlacca, a książki starego kanonu regularnie przywoływały Fetta do życia. W ich wersji wydarzeń, obecnie zaliczanej do tak zwanych „Legend”, łowca dożył późnej starości, na pewnym etapie zakopał też topór wojenny z Hanem Solo. 

Abstrahując jednak od drobnych potknięć, gorszego rozpisania niektórych postaci i humoru śmielej wkraczającego na teren znany z prequeli, „Powrót Jedi” to znakomity film, pełen wspaniałych momentów i wzorcowo opowiadający o walce światła z ciemnością. Darth Vader jest tu postacią najbardziej skonfliktowaną i fascynującą, w końcu pojawia się też poorany bruzdami Imperator, a ostateczna konfrontacja w sali tronowej jest jedną z najbardziej emocjonujących sekwencji w sadze. Obecnie czuć w niej ciężar kulminacji nie trzech, a sześciu filmów oraz niezliczonych powieści, gier i komiksów. Przy współczesnych seansach zdumiewa mnie też, jak dobrze trzymają się efekty specjalne, zwłaszcza finalna bitwa trylogii w trzewiach drugiej Gwiazdy Śmierci. Jakimś cudem ogląda się to dziś znacznie lepiej niż wspomniany w poprzedniej części rankingu „Atak klonów”, mimo że technologiczna wyrwa między filmami liczy sobie niemal dwadzieścia lat. Łatwo mi sobie też wyobrazić, dlaczego część fanów Sagi postrzega epizod VI jako prawdziwe zakończenie „Gwiezdnych wojen” i podczas gdy sam należę do tej drugiej grupy i wyczekuję każdego kolejnego filmu Sagi, tak pełne nadziei i optymizmu ostatnie kadry „Powrotu Jedi” gromadzące wszystkich głównych bohaterów obok ogniska na księżycu orbitującym wokół Endora trudno poczytywać inaczej niż jak koniec pewnej ery – zarówno w odniesieniu do wydarzeń przedstawionych w oryginalnej trylogii, jak i do historii kina w ogóle. 

3. „Część VII: Przebudzenie Mocy”

tfa_poster_wide_header-1536x864-324397389357.0.0.jpg

Pierwszym z filmów, które, moim skromnym zdaniem, zasługują na miejsce na gwiezdnowojennym podium jest otwierająca część najnowszej trylogii, wyreżyserowana przez J.J. Abramsa. Jeżeli presja związana z powrotem Sagi była w 1999 roku duża, tak w 2015 sięgnęła proporcji tytanicznych. Bob Iger, dyrektor Disneya, określił „Przebudzenie Mocy” filmem za 4 miliardy dolarów. Tyle kosztowało go wykupienie marki od George'a Lucasa. Przygotowując scenariusz, Abrams mierzył się więc z presją od strony Disneya oraz potężnymi oczekiwaniami fanów, którzy to w równej mierze wyczekiwali nowej trylogii, co z góry przewidywali jej porażkę. Gdy nadszedł, wielki powrót Sagi okazał się filmem wykorzystującym schemat „Nowej nadziei”, filmem przeszczepiającym dobrze znane koncepcje na uwspółcześniony grunt. Nie od dziś jednak wiadomo, że fanów Sagi zadowolić jest niełatwo. Lucas doświadczył tego sam, gdy jego prequele określano mianem „niewystarczająco starwarsowych”. Cóż, opinie względem filmu Abramsa przewędrowały na drugą stronę spektrum, bo dla części fandomu „Przebudzenie Mocy” okazało się „za bardzo jak Star Wars”.

Epizod VII jest, oczywiście, w pewnym sensie zachowawczy, choć bardziej w kontekście struktury opowieści, jej znajomego ułożenia i formalnych skojarzeń niż faktycznych rozwiązań fabularnych, których się podejmuje. Abrams bardzo szybko zaznaczył, że chciał przywołać ducha klasycznych filmów, ale warunkiem postawienia „Przebudzenia Mocy” obok poprzednich wpisów w sadze było podjęcie dużych, w ujęciu całej narracji, decyzji. Han Solo miał na przykład początkowo nie zginąć w filmie. A jednak, ponieważ ukrycie kultowych postaci pod parasolem ochronnym mogło poskutować poczuciem wtórności względem poprzednich epizodów, tak Han zostaje w filmie zamordowany i to zamordowany przez własnego syna. Czyniąc to, Kylo Ren zyskał status, z którym widownia musiała się od tej pory liczyć. „Przebudzenie Mocy” poświęca dużo czasu na charakteryzacji swoich postaci, nowa trójka – choć nie spotka się w pełnym składzie aż do epizodu IX – to godni następcy dotychczasowych protagonistów, posiadający chemię od dawna w „Gwiezdnych wojnach” nieobecną.

Epizod VII to przy tym znów „Gwiezdne wojny” namacalne – stroniące od green screenu i wykorzystujące pradziwe scenografie. Kosztem oryginalności światów z prequeli, w „Przebudzeniu” znika nienaturalność i chłód nieistniejących lokalizacji. Efektów komputerowych jest tu oczywiście mnóstwo, ale służą jako podpora scen, a nie ich jedyne tło. Co więcej, finalny pojedynek na miecze świetlne jest najlepszym, jaki pojawił się w sadze od czasu „Imperium kontratakuje”. Brak w nim finezji rodem z „Zemsty Sithów” czy „Mrocznego widma”. Zamiast tego Rey i Kylo Ren wymierzają ciosy w bezmyślnej furii, jedno z nich skrajnie niedouczone i zdesperowane, drugie – zauważalnie rozbite po brutalnym zabójstwie ojca. Zwróćcie tylko uwagę, jak między ciosami Kylo usiłuje odzyskać napędzającą go wściekłość, co rusz bijąc się w zraniony laserem bok. Zaryzykuję stwierdzenie, że w kontekście uwagi poświęconej uczestnikom jest to walka najbardziej treściwa, a zarazem najbardziej ekscytująca w sadze.

Jeżeli nie wyczuliście tego jeszcze, to powiem wprost: uwielbiam „siódemkę”. W kinie widziałem ją chyba z sześć razy, uwielbiam powrót Hana Solo i Chewbakki, umiejętne dawkowanie nostalgii i reżyserskie techniki Abramsa, o których opowiem zapewne więcej w recenzji epizodu IX, a które zbliżają go do współczesnego Spielberga. Mając to na względzie, dodam tylko że „Przebudzenie Mocy” to w równej mierze wprowadzenie, co fundament opowieści, która winna była rozwinąć się w epizodzie VIII. Jeżeli czytaliście poprzednią część zestawienia (jeśli nie, to zachęcam), to wiecie, czym poskutkowało przekazanie reżyserskiej pałeczki.

2. „Część IV: Nowa nadzieja”

1 DAVuVcmu5WzMoIAAt-WVeg-min.png

Nowa nadzieja” czy „Imperium” – oto jedno z podstawowych pytań, które zadają sobie fani „Gwiezdnych wojen”. Pytanie diablo niełatwe, bo z jednym i drugim wiąże się masa wspomnień, oba są zarazem tak różne i pozostawiają tak inne wrażenie, że trudno postrzegać je w tych samych kategoriach. Dziś na drugie miejsce trafia „Nowa nadzieja” – film, od którego wszystko się zaczęło, naiwna historia o bardzo prostej strukturze, baśń, która rozpaliła blisko czterdziestoletnią obsesję, film, za którym się tęskni, gdy tylko napisy końcowe pojawiają się na ekranie. Obecnie postrzegam epizod IV jako wehikuł czasu, zabierający do mniej cynicznego czasu w dziejach popkultury. Czasu, w którym ludzie kochali filmy, a nie kochali je krytykować, naiwność przyjmowali jako ucieczkę od szarości, a nie obrazę inteligencji. Wyobraźcie sobie, co by było, gdyby taki film jak oryginalne „Gwiezdne wojny” pojawił się w kinach dzisiaj – nie mam najmniejszej wątpliwości, że dziury logiczne i uproszczenia zostałyby przez środowiska internetowe dosłownie rozerwane na strzępy. Takie mamy czasy. Dlatego dobrze jest co jakiś czas wsiąść do wehikułu.

Abrams określił kiedyś epizod IV jako film obdarowujący poczuciem nieskończonych możliwości. Jest w tym stwierdzeniu sporo prawdy. „Nowa nadzieja” to wejrzenie wewnątrz świata, który wydaje się istnieć poza kadrem, niezależnie od oka widza i niezależnie od kamery. Wszystkie późniejsze eksploracje podjęte przez George'a Lucasa, choć pokażą wiele fascynujących miejsc i zbudują obszerną mitologię, nie będą tak owocne jak ta w epizodzie IV. Podniszczone miasteczka i wystylizowane przestrzenie Imperium też opowiadają własne historie za pomocą estetyki. „Nowa nadzieja” nie stara się budować przesadnie dookreślonego świata, zamiast tego układa przestrzenie zamieszkałe przez szturmowców, westernowych łowców nagród, sugeruje istnienie tysięcy ras w tysiącach układów. Gdzieś tu pojawia się wzmianka o galaktycznym senacie, gdzie indziej wspomnieni zostają rycerze Jedi i wojny klonów – każdy element pozostaje niewytłumaczony, a co za tym idzie – nieskończony w swojej definicji. Jest jeszcze Moc, transcendentalna siła, która spaja wszystkie żyjące istoty. Niektórzy w nią nie wierzą, nikt jej też nie posiada, ale przenika każdego – jest w tym wiele optymizmu i bardzo wiele nadziei. Na takiej scenie George Lucas układa ponadczasową historyjkę o chłopaku z farmy, który odkrywa, że przeznaczenie, jako siła determinująca ruch atomów, istnieje. W pewnym sensie „Nowa nadzieja” jest więc baśniową opowieścią o nienazwanym metafizycznym oświeceniu, odzianą w szaty najbardziej inspirującej fantastyki w dziejach kina.

1. „Część V: Imperium kontratakuje”

imperium-kontratakuje-min.jpg

Jaka jest pierwsza scena, która staje Wam przed oczami, gdy słyszycie słowa „Gwiezdne wojny”? Dla mnie taką sceną zawsze będzie ucieczka Sokoła Millennium przez pas asteroidów. Han Solo, mój ulubiony bohater filmowy, manewruje między kosmicznymi skałami, gdy imperialne myśliwce koziołkują i kolejno eksplodują w zderzeniu z, jak wynika z materiałów dodatkowych, podmalowanymi kartoflami. Że Moc prowadzi kapitana Solo – wiadomo. Wszak wedle mitologii jest ona wszędzie. A jednak fanowskie teorie często sugerują, że uwielbiany przez wielu przemytnik jest w istocie wrażliwy na Moc i nieświadomie nią manipuluje, dlatego zawsze udaje mu się wychodzić z najgorszych sytuacji. Ja zawsze postać Hana postrzegałem inaczej, twierdząc, że to czyste szczęście (tak, wiem, there's no such thing) połączone z charyzmą, nieporównywalnymi umiejętnościami i skłonnością do ryzyka składają się na obraz jednej z najciekawszych i najbardziej czarujących postaci Sagi.

Mimo obecności Yody, Vadera i Luke'a Skywalkera, „Imperium” postrzegam właśnie jako film Hana Solo. Owszem, narracja wydaje się faworyzować drogę Luke'a do poznania sekretów Jedi, ale zwróćcie uwagę, kto od samego początku filmu funkcjonuje jako jego główny bohater. Środek ciężkości przesunie się z powrotem na Luke'a dopiero w „Powrocie Jedi”, w którym Lucas zrobił z Solo bohatera trzeciego planu. Tymczasem „Imperium” otwiera misja ratunkowa, którą prowadzi właśnie Han, ucieczka przed gwiezdnymi niszczycielami staje się główną siłą nośną fabuły, romantyczna więź z księżniczką Leią – jej sercem, a kultowe „I know” – jedną z najbardziej rozpoznawalnych kwestii dialogowych w historii kina. Dzięki takiemu poprowadzeniu filmu przez reżysera Irvina Kershnera, zakończenie jest bodaj najbardziej emocjonalnie przytłaczającym spośród wszystkich filmów, obok „Zemsty Sithów” najmroczniejszym, choć nieporównywalnie bardziej dotkliwym.

Imperium” to przy tym ten film, który wprowadził większość elementów ikonografii „Gwiezdnych wojen”. To tutaj pierwszy raz słyszymy marsz imperialny, widzimy maszyny kroczące, Imperatora, Yodę, Vadera kolejno wykańczającego imperialnych oficerów za pomocą niewidzialnego uchwytu krtani. Bitwa na Hoth wciąż jest spektakularna, Miasto w Chmurach przepięknie kontrastuje różne kierunki estetyczne, a w montażu wspaniale rozróżnia wątek Hana i Lei od treningu Luke'a w bagnistej dżungli Dagobah. Epizod V to „Gwiezdne wojny” najbardziej charakterystyczne i zjawiskowe, a przy tym wykształcające wzór perfekcyjnego sequela. Jednocześnie w „Imperium” otrzymujemy najlepszą walkę na miecze świetlne i choć wypatruję epizodu IX, to nie ma najmniejszych szans, by pozycja konfrontacji Luke'a ze swoim ojcem została zachwiana. Wymiana ciosów jest bardzo kameralna, mało efektowna od strony technicznej, ale obfita w podtekst i bezbrzeżnie angażująca. Finał pojedynku natomiast, najsłynniejszy zwrot akcji w dziejach fantastyki, to zaledwie wisienka na torcie.

Jak wspomniałem wcześniej, zadecydowanie między „Nową nadzieją” a epizodem V graniczy z niemożliwością. „Imperium" jest szersze, bardziej rozbudowane, posiada też więcej elementów, za które świat pokochał gwiezdną sagę, ale nie ma tej samej narracyjnej lekkości, co oryginalny film. Niesie w pewnym sensie zbyt silne emocje, by pozwolić podziwiać się raz za razem. Tymczasem „Nowa nadzieja" to film, który z przyjemnością odpalę raz jeszcze natychmiast po zakończeniu seansu. A jednak jest coś w posępnej estetyce, mroczniejszym i jeszcze bardziej westernowym klimacie, mistyce Jedi i – przede wszystkim – osobie niepisanego protagonisty filmu, co sprawia, że „Imperium kontratakuje” to ostatecznie najlepsze „Gwiezdne wojny" po dziś dzień. I nie kwestionując w najmniejszym stopniu zdolności J.J. Abramsa – najpewniej pozostaną nimi i za tydzień.

zdj. Lucasfilm