TO (2017) - recenzja filmu

Od 8 września możecie na ekranach polskich kin zobaczyć najnowszą adaptację powieści TO Stephena Kinga. Czy warto zobaczyć najnowszą produkcję Andy'ego Muschettiego? Zapraszamy do zapoznania się z naszymi wrażeniami z filmu.

„To” (2017), reż. Andres Muschietti

(dystrybucja: Warner Bros.)

Szczęście Stephena Kinga do udanych adaptacji jego prozy to kwestia raczej dyskusyjna. Niewątpliwie istnieje kilka naprawdę wyjatkowych produkcji, które wyryły się na stałe w kulturowym kanonie. Z drugiej strony jednak, niewiele osób zdaje sobie sprawę, ilu próbowało Króla adaptować i jak wiele przedsięwzięć zaowocowało produktami, których oglądać się po prostu nie da (ciśnienie wciąż mi rośnie, jak pomyślę o niedawnej Mrocznej Wieży). Ponadto, o wierne tłumaczenie prozy Kinga na język filmu jest bardzo trudno. Przykładowo - genialne Lśnienie Kubricka, poza tym, że w napisach końcowych ma nazwisko Kinga, niesie za sobą bardzo niewiele tego, co miłośnicy tak cenią w powieściach (chociaż w tym przypadku był to akurat efekt zamierzony). Wyjątkowa mieszanka melancholii, humoru i strachu znana ze stron książek, w filmowych adaptacjach jest raczej rzadkością. Zielona Mila, Misery, Skazani na Shawshank, Stand By Me, czy nawet Sekretne Okno są świetnymi przykładami, że są tacy twórcy, którzy potrafią tego dokonać. Ale przecież Kinga adaptowano niemal 60 razy. Nierzadko są pośród tychże adaptacji filmy naprawdę przyjemne, ale obciąża je częsta tendencja do gubienia tonu pierwowzoru. Tego sekretnego składnika, który sprawia, że klimatu pisarza z Maine nie pomyli się z żadnym innym.

Przed Andym Muschetti, który objął reżyserię TO po odejściu od projektu Cary'ego Fukunagi (odpowiedzialnego za pierwszy sezon True Detective), stanęło zadanie zrealizowania jednej z największych powieści Króla – czy to w odniesieniu do monstrualnych gabarytów, czy jako osiągnięcia literackiego. Bez zbędnych wydłużeń powiem od razu, że się to Andy'emu niewątpliwie udało. TO jest filmem znakomitym.

Jednym z powodów, dla których pierwotny scenarzysta i reżyser – Cary Fukunaga – poróżnił się z włodarzami studia, był aspekt mistycyzmu postaci Pennywise'a. Próbując uniknąć spoilerów powiem tylko, że zarysowanie pochodzenia istoty, która kryje się za porywającym dzieci w małym miasteczku Derry, Tańczącym Klaunem, stanowi bardzo istotną część powieści. Muschetti zdecydował się jednak na podrzucenie, w tym względzie, jedynie kilku drobnych wskazówek. Fukunaga natomiast chciał ich, w swojej wersji scenariusza, znacznie więcej.

Zmian względem książki jest zresztą całe mnóstwo. Największą jest na pewno umieszczenie akcji filmu w innej dekadzie niż pierwowzór. Wątek dzieciaków w powieści umiejscowiono pod koniec lat pięćdziesiątych. Ekranizacja natomiast określa ramy czasowe na kilka miesięcy roku 1989. Wraz ze zmianą czasu wiążą się też zupełnie inne „strachy”. Książka przerażała swoich nastoletnich protagonistów mumiami i wilkołakami, film stawia na zupełnie inne rozwiązania. Co najważniejsze jednak - nie traci przy tym zupełnie niczego z wizji Stephena Kinga. TO straszy niekonwencjonalnie, groteskowo, często obrzydliwie i bardzo, bardzo skutecznie. Z kina wyszedłem oglądając się za siebie, jak Georgie w piwnicy w pierwszych minutach filmu.

Kolejna zmiana przychodzi w postaciach protagonistów. Sylwetki protagonistów - członków Klubu Frajerów - zostają zaprezentowane trochę inaczej niż możemy to pamiętać z powieści. Różnice te są jednak konieczne ze względu na ograniczenia czasowe, jakie niesie za sobą filmowy format. Jednocześnie nie przeszkadza to Andy'emu w zachowaniu tożsamości każdego z „Frajerów”. Jest to o tyle istotne, że przyjaźń i wyjątkowy charakter więzi z dzieciństwa to motyw przewodni powieści Kinga. Strachy są u niego jedynie ozdobą służącą opowiedzeniu historii o bardzo osobistym i nostalgicznym wydźwięku. Na szczęście i tutaj paczka głównych bohaterów okazała się jednym z najmocniejszych elementów. Dzieciaki z Klubu Frajerów są charyzmatyczne i zabawne, a ich indywidualne wątki angażują (mimo, że czasami mogą wydawać się lekko schematyczne). Okazuje się, że można w 2017 roku zrobić horror, w którym postacie nie są jak wycięte z kartonu.TO każdy „frajer” posiada pełny story arc, każdy ma też swoje własne demony, na których żeruje Pennywise. Ponadto, film jest naprawdę przezabawny, humor nie dość że na wskroś „kingowy” (a nie ma tu ograniczenia wiekowego, więc wióry lecą) jest też doskonale wyważony względem, grającego pierwsze skrzypce, mroku. Na dużą pochwałę zasługuje znakomita obsada. Nie ma pośród dzieciaków słabego ogniwa, a znany ze Stranger Things - Finn Wolfhard - kradnie show jako „frajer” z najbardziej niewyparzoną gębą - Richie Tozier. Bip, bip. Coś pięknego.

W końcu wisienka na torcie, czyli Bill Skarsgård jako Pennywise, Tańczący Klaun. Billy miał przed sobą wyjątkowo trudne zadanie. Wszyscy pamiętamy, jak 27 lat temu Tim Curry zdefiniował jak Pennywise wygląda, mówi i przeraża. Zrobienie z postacią czegoś nowego i jednoczesne zakorzenienie się w pamięci widzów w podobny sposób było zdaniem wielu niemożliwe. Część reakcji internetowych zdawała się z góry przekreślać remake tylko dlatego, że nie chcieli widzieć w tej roli kogokolwiek innego niż Curry. Z ulgą stwierdzam, że Skarsgård zrobił z rolą coś wyjątkowego. Jego Pennywise jest przerażający, nieprzewidywalny, groteskowy, zaśliniony i zupełnie szalony. Jednocześnie Bill poprowadził postać w zupełnie innym kierunku niż Curry. Pennywise w wersji 2017 jest tym, którego zawsze wyobrażałem sobie czytając książkę. To czyni z niego – w moim osobistym odczuciu – postać dużo ciekawszą niż potwór Tima Curry'ego.

Do oprawy audiowizualnej również nie można mieć zastrzeżeń. Wygląd filmu i paleta kolorów przywodzi na myśl twórczość Stevena Spielberga, czy „Super 8” J.J. Abramsa. Efekty specjalne, zwłaszcza w odniesieniu do Pennywise'a, stanowią udane połączenie praktyki z CGI. Podczas gdy dominują te pierwsze - nie spoilerując powiem, że jest też dość sporo scen, w których uniknięcie efektów komputerowych było niemożliwe. Dzięki ciekawym zabiegom edytorskim, przejścia między ucharakteryzowanym Skarsgårdem a tym wygenerowanym cyfrowo nie są oczywiste i nie psują w żaden sposób impaktu określonych sekwencji. Co ciekawe, na skutek charakteryzacji Bill Skarsgård nie był w stanie powstrzymać obfiitego ślinotoku przy kręceniu co poniektórych scenach. Muschetti zdecydował się nie interweniować a efekt głodnego i „zaślinionego” Pennywise'a tylko wspiera kreację tej wersji postaci. Score autorstwa Benjamina Wallfischa, odpowiedzialnego ostatnio za ścieżkę do Annabelle, jest jego najbardziej oryginalnym i charyzmatycznym tworem. Z wyjątkiem kilku zbyt „zimmerowych” momentów, kompozycje brzmią oryginalnie oraz tworzą bardzo melancholijną i podszytą nieśmiertelnym złem atmosferę miasteczka Derry. Szybszych momentów prędko nie zapomnicie, są równie wyzwolone z konwencji jak sekwencje, którym towarzyszą.

Podsumowanie

Muschetti zaadaptował 1000-stronicową opowieść Stephena Kinga na ekran w sposób godny podziwu. TO jest od dawna jedną z moich ulubionych powieści, więc cieszę się podwójnie, że w sezonie ekranizacji Króla nie zobaczyłem kolejnej Mrocznej Wieży. Film straszy, wzrusza i porywa opowiadając przy tym naprawdę świetną historię, którą – mimo pewnych uproszczeń fabularnych – utrzymano w prawdziwie „kingowym” tonie. Jako, w pewnym sensie, duchowy następca pięknego Stand By Me, TO dołącza więc do kanonu czołowych ekranizacji Stephena Kinga. Trzymamy kciuki, by zaplanowany rozdział drugi historii utrzymał ten sam poziom. 

Ocena końcowa: +5/6

źródło: Warner Bros.