„Creepshow” – recenzja pierwszego odcinka serialu

Miłośnicy sztucznej krwi, kiczowatej grozy, groteski i b-klasowej makabry łączcie się. Już dziś o 22:00 na antenie AMC Polska startuje wyczekiwany serial antologiczny „Creepshow”. Zapraszamy do lektury naszej recenzji debiutanckiego odcinka, w którym główne role zagrali Giancarlo Esposito („Breaking Bad”) i legendarna aktorka Adrienne Barbeau („Mgła”, „Ucieczka z Nowego Jorku”).

Zapleśniały kościotrup wyłania się z ciemności, wyciąga odrażające paluchy i sięga do ogromnej, oblepionej pajęczynami skrzyni. Tej samej, w której w latach osiemdziesiątych George A. Romero i Stephen King schowali wilkołaka. Tym razem wewnątrz znajdują się jednak nie wyszczerzone do pechowego naukowca szczęki likantropa, a niezapomniane artefakty z ubiegłego wieku – komiksy „Creepshow”, które zagrały kluczową rolę w oryginalnym filmie z 1982 roku i nakręconym pięć lat później sequelu. Tym razem kultowa antologia grozy powraca w wersji długoformatowej – serialu Grega Nicotero („The Walking Dead”), będącym zarazem listem miłosnym do nieskobudżetowego pierwowzoru i próbą dopisania do niego wielu odrażających zgłosek. Mając za sobą seans pierwszego, półgodzinnego zaledwie odcinka, mogę spokojnie powiedzieć, że twórcy znajdują się na najlepszej drodze, by przywołać ducha kiczowatej grozy „Creepshow” i – co ważniejsze – pozbyć się złego smaku nieustannie pozostawianego przez kinowy pophorror w rodzaju kolejnych odsłon „Obecnowersum”. Nicotero, który poza showrunnerskim patronatem roztoczonym nad całym serialem stanął za kamerą pierwszego odcinka, podarował widowni coś, co Stephen King określił kiedyś mianem „pocałunku w ciemności”. Różnicując własny dorobek, król z Maine stwierdził, że na swoje najdłuższe powieści patrzy niczym na wieloletni i zaangażowany związek z ukochaną osobą. Krótkie formy zawarte w szeregu zbiorów opowiadań porównał zaś do owego krótkiego zbliżenia z kimś nieznajomym, które może i potrwa tylko chwilę, ale ma potencjał, by pozostać z nami na całe życie. I choć pierwszy odcinek „Creepshow” nie ma w sobie tyle, by pozostać z nami choćby i do przyszłej środy, to powinien z łatwością wkupić się w łaski miłośników zdystansowanego i samoświadomego horroru. Co więcej, z opowiadaniami Kinga łączy go też inna więź – jest on bowiem bezpośrednią adaptacją jednej z kultowych opowieści króla z celebrowanego zbioru „Nocna zmiana”.

Odcinek zatytułowany, tak samo jak literacki pierwowzór, „Szara materia” opowiada o rodzinie dotkniętej tragedią – ojcu, który zapija się na śmierć, i osieroconym synu, który w teorii stracił tylko matkę, ale w praktyce i tak musi radzić sobie sam. W tym samym czasie wspomniany tato pogrąża się w żałobie i wkrótce poddaje wstrząsającej metamorfozie, na jaką pozwalają metafory uprawiane czasem przez Kinga. Bo metafora właśnie jest tu najbardziej czytelna, komicznie niewprawna i... cóż, właśnie kiczowata. Tak samo kiczowata jak to, co wyczołguje się zza fotela w końcowych minutach odcinka. Nicotero nie odmawia sobie przy tym kilku fanowskich odwołań do szeroko pojętego dorobku autora „Miasteczka Salem” – uwikłane w burzę stulecia miasteczko będące scenografią odcinka opustoszało, bo mieszkańcy wspierają policję w poszukiwaniach dwóch zaginionych dziewczynek (nomen omen bliźniaczek Grady), a stary gliniarz wspomina dzieciaka, którego prawie na śmierć przestraszyła pewna istota w kanałach... Nieprzypadkowym hołdem dla dawnych opowieści grozy jest też udział w odcinku Adrienne Barbeau, którą rozpoznają fani Johna Carpentera. Z kolei Giancarla Esposita nie musiałoby tu być wcale, bo rola postaci określonej mianem „Doc” ginie w montażu. W gruncie rzeczy decyzja o zaangażowaniu aktora wydaje się podyktowana wyłącznie chęcią przyciągnięcia nowych widzów i zaangażowania w postać, która nie otrzymała w metrażu i rytmie odcinka wystarczająco czasu, by przedstawić się samodzielnie.

DSC_4768.jpg

Skoro mowa o stronie realizacyjnej, to trzeba powiedzieć, że jak na standardy platformy Shudder jest znakomicie. Pomysłowo przeplatana retrospekcjami konstrukcja odcinka formuje suspens, stylistyczne odwołania do klasycznego „Creepshow” wypadają jak nostalgiczny „powrót do domu”, efekty specjalne, z wyjątkiem jednego średnio skutecznego momentu, budzą skojarzenia z pierwowzorem (zwłaszcza te charakterystyczne, splatterowe ozdobniki dźwiękowe).

W dobie odżywionych produkcji z przeszłości, w stylu „The Twilight Zone”, które było w pierwszym sezonie zbyt toporne i nieszczególnie bystre, „Creepshow” może okazać się orzeźwiającym eksperymentem – skutecznym tyleż, co w pełni świadomym własnego miejsca na popkulturowym pejzażu. A jeśli mielibyśmy zawierzyć wieściom zza oceanu, gdzie antologia doczekała się już przedłużenia na sezon trzeci, z czasem robi się rzekomo tylko lepiej. Tymczasem, w rodzimym zaścianku, Nicotero składa pierwszy pocałunek na dobranoc i obiecuje same złe sny. Debiut się udał, może bez rewelacji, ale z całkowitym spełnieniem samonarzuconej roli. Będziemy z uwagą i zapewne niemałą frajdą obserwować, jak się to z czasem rozwinie. Może tylko nie przy piwie. A już zwłaszcza nie tym marki Harrow Supreme. Za parę godzin zobaczycie dlaczego.

Ocena pierwszego odcinka: 4/6

zdj. AMC