Czekając na „Tenet”: układamy filmy Nolana od najgorszego do najlepszego

Czekając na cały czas niepewną i przekładaną kilkukrotnie premierę filmu „Tenet”, przypominamy wszystkie poprzednie widowiska wyreżyserowane przez Christophera Nolana.

Christopher Nolan nigdy nie nakręcił przeciętnego filmu, ale w jego nieco ponad dwudziestoletniej karierze reżyserskiej znalazło się miejsce dla produkcji zarówno tylko dobrych, jak i tych uznawanych za wizjonerskie. Dość będzie powiedzieć, że w ostatniej dekadzie Nolan zdefiniował własny podgatunek spektaklu, określając zarazem wszystkie normy, które owym spektaklem rządzą.

Gdy udajemy się obecnie na seans kolejnego filmu reżysera „Incepcji”, nie mamy pojęcia, czego się spodziewać, bo Nolan zawsze dokłada wszelkich starań, by kampania marketingowa była na tyle enigmatyczna, na ile dozwala na to polityka lansowania blockbusterów. Na tym etapie zresztą Nolan to człowiek-instytucja i konwencjonalna reklama filmu jest mu zwyczajnie niepotrzebna. Dobrym przykładem będzie promocja „Tenet” oparta na sylwetkach topowych aktorów, zdawkowych niby-opisach fabuły i niby-zwiastunach (których jedyną funkcją jest pogłębienie dezorientacji), i nazwisku reżysera. Oliwy do ognia dodają też niedawne wypowiedzi Roberta Pattinsona, który zdradził, że nawet on nie ma pojęcia, o czym najnowszy film Nolana w ogóle opowiada.

Spektakl w filmach reżysera – czy mowa tu o snach, tajemniczej amnezji, czy podróży do innej galaktyki – zawsze pochodzi od wewnątrz. Nolan znalazł sposób, by zobrazować introspektywę w formie wydumanych, fantazyjnych konstruktów, tyleż zainteresowanych patrzeniem naprzód, co opartych na prerogatywach „małego” kina. Jego filmy to precyzyjnie wykalkulowane chronometry ludzkiej kondycji – czasem nieco zbyt chłodne i uporządkowane (bo jak, dajmy na to, wyglądałyby sny w „Incepcji”, gdyby zabrał się za nie, powiedzmy, David Lynch?), zawsze jednak głęboko nasycone humanizmem. W oczekiwaniu na odsuwającą się raz za razem premierę „Tenet” spróbujemy uporządkować dorobek Nolana w oparciu o rozwój jego narracyjnego warsztatu i całościową zdolność reżysera do konsolidacji eksperymentu i widowiska z potrzebami filmów angażujących na poziomie treści.

10. „Bezsenność”

Bezsenność.png

Remake norweskiego filmu, który reżyser nakręcił w 2002 roku, stanowi bodaj największe odstępstwo od opisanych powyżej wyznaczników kina „nolanowskiego”. „Bezsenność” jest zarazem jedynym filmem, do którego późniejszy twórca „Incepcji” nie przygotował scenariusza. Efekt jest, w zderzeniu z jego pozostałymi filmami, konwencjonalny, żeby nie powiedzieć – rzemieślniczy. Choć nie brakuje tu odniesień do faworyzowanych w twórczości Nolana motywów (choćby „dziurawa” pamięć detektywa granego przez Ala Pacino), reżyser wydaje się też osobliwie wycofany, zarówno w utylizowaniu znakomitej obsady (Robin Williams, Hilary Swank), jak i gotowości do przekucia narracji w typowy dla siebie „gimmick”. W konsekwencji, choć pod każdym względem sprawną i poprawnie angażującą, „Bezsenność” ogląda się jak film reżysera zbierającego dopiero siły na przedsięwzięcie w rodzaju „Memento” (z 2000 roku).

9. „Mroczny Rycerz powstaje”

mroczny rycerz powstaje.png

Pod każdym względem większy od obu poprzedników, „Mroczny Rycerz powstaje” to spektakularny finał trylogii o Brusie Waynie, a dopiero później – o Batmanie. Trzecia część niesie ze sobą potężną historię, będącą świadomym kontrapunktem poprzedniego, znacznie kameralniejszego filmu. Od pamiętnego IMAX-owego prologu, nośnikiem brutalnej fizykalności ostatniej części jest oczywiście Bane (Tom Hardy), złoczyńca, który w postarzonym o dziesięć lat Batmanie i całym Gotham City (będącym tu jednym z głównych bohaterów) roznieca ducha dickensowskiej rewolucji. Prawdziwe wyzwanie stoi jednak wyłącznie przed Nolanem, usiłującym dorównać okrzykniętemu arcydziełem „Mrocznemu Rycerzowi”. Efekt jest ostatecznie bardzo dobry, choć „Mroczny Rycerz powstaje” nigdy nie wspina się na poziom drugiej części. Nolan wymaga tym razem od widowni nieco większej niż zwykle odporności na fabularne dziury, rozbudowane sekwencje pojedynków od czasu do czasu rażą niedopracowaną choreografią, a los jednej z bohaterek ma do dziś nieintencjonalnie komiczny efekt. Również rozliczenie się ze „złoczyńcą” filmu nie przynosi widowni należytej satysfakcji, bo Nolan decyduje się poświęcić je na rzecz rozczarowującego zwrotu akcji. A jednak, abstrahując od kilku potknięć, „Mroczny Rycerz powstaje” to wciąż wyjątkowy film superbohaterski, emocjonujący send-off dla Batmana Christiana Bale’a, gratka dla miłośników komiksowych pierwowzorów i popisowy występ całego drugiego planu: Josepha Gordona-Levitta, Michaela Caine’a, Toma Hardy’ego, Anne Hathaway i Gary’ego Oldmana.

8. „Śledząc”

Śledząc.png

Pełnometrażowy debiut Nolana. „Śledząc” to kolejny thriller (tym razem utrzymany w konwencji neo-noirowej), a zarazem pierwszy film, w którym reżyser eksperymentuje z formą, szczególnie – z chronologią opowiadania. Narracyjnie „Śledząc” to w istocie pierwsza opowieść-łamigłówka reżysera, nosząca znamiona niemal każdej tendencji do dziś odznaczającej się w jego dorobku. Operując na płaszczyźnie metafilmowej – opisującej zarówno relację artysty z obiektami twórczego zainteresowania, jak i zmagania z pisarską blokadą – film opowiada historię pisarza, którego chęć obserwacji szybko przeistacza się w chorobliwą grę. Tę grę Nolan prowadzi oczywiście z widownią, wykorzystując formę do nieco kuglarskich, acz każdorazowo efektownych zwrotów akcji. O kunszcie Nolana świadczy tu przede wszystkim wirtuozerskie pokonanie ograniczeń budżetu i wielość ról, jakie objął w realizacji (reżyser, scenarzysta, operator, montażysta). Warto pamiętać też o elektryzującej ścieżce dźwiękowej Davida Julyana.

7. „Batman – Początek”

Bez wątpienia najlepszy film-geneza w historii kina superbohaterskiego. Nie będzie przesadą, jeśli powiemy, że „Batman – Początek” zrobił dla wielkoekranowych opowieści o Batmanie to, czego w latach osiemdziesiątych dla postaci dokonał Frank Miller „Powrotem Mrocznego Rycerza”. W ramach pierwszego filmu w trylogii, Nolan przetworzył niesłusznie napiętnowany ton opowieści obrazkowych w autorski realizm, pozbywając się zarazem quasi-kampowego niesmaku, który pozostawiły za sobą filmy Schumachera. Nie da się ukryć, że swoją spiżową obecnie pozycję na popkulturowym pejzażu Człowiek–Nietoperz zawdzięcza właśnie decyzjom Christophera Nolana. Warto dodać też, że na sukces „Batmana – Początku” wpłynął zwłaszcza szereg znakomitych decyzji castingowych, zwieńczonych obsadzeniem w tytułowej roli Christiana Bale’a, będącego od 2005 roku niepisanym wzorcem, do którego przyrównuje się każdego kolejnego odtwórcę Bruce’a Wayne’a.

6. „Prestiż”

Dorobek Christophera Nolana to pasmo iluzji – precyzyjnie skonstruowanych sztuczek i wysmakowanych „gimmicków”. „Prestiż” z 2006 roku z Hugh Jackmanem, Christianem Bale'em, Scarlett Johansson i Michaelem Cainem w rolach głównych (i Davidem Bowiem w roli Tesli!) jest filmem o takich właśnie iluzjach – niezrównaną w atmosferze dekonstrukcją sztuki, której zasadniczym sznytem jest zmuszenie widza do nieustannego kwestionowania każdego z własnych komponentów. Choć to bodaj najbardziej autotematyczny ze wszystkich dzieł Nolana, „Prestiż” jest zarazem kolejną iluzją, bo objaśniając arkana ulicznej magii, reżyser nieustannie zmusza nas do patrzenia w inną stronę. W konsekwencji finałowy twist, który artysta wyciąga z kapelusza, to bodaj najsprawniej skonstruowany fortel jego kariery.

5. „Incepcja”

Tytuł, który jako pierwszy przychodzi na myśl, gdy pada nazwisko Christophera Nolana. Wizualnie spektakularny i narracyjnie pogmatwany megahit w gwiazdorskiej obsadzie utrwalił reputację Nolana jako reżysera zafascynowanego niby-senną logiką i high-conceptowym eskapizmem, a zarazem trwale zakorzenił obecny sposób postrzegania jego kolejnych widowisk. Od strony realizacyjnej i technicznej film z powodzeniem można uznać za arcydzieło – wszak przynajmniej połowę metrażu zajmują jedna po drugiej, zakrzywiające koncepcję czasu i przestrzeni sekwencje, które po dziś dzień stoją na równi (jeśli nie wyżej) z przełomowym „Matrixem”. Od strony fabularnej zaś Nolan zdołał zaimplementować w scenariuszu wystarczająco dramaturgii, by zamaskować, że najbardziej zależało mu na spektaklu, a Leonardo DiCaprio w roli głównej zrobił swoje, wkupując się w serca widowni i z łatwością zjednując sobie całkowitą inwestycję. Nie sposób również nie wspomnieć o zakończeniu, które na przestrzeni równo dekady dzielącej nas od premiery kinowej nie daje spokoju – niezależnie ile seansów „Incepcji” mamy już za sobą, zawsze będziemy wpatrywać się w ostatnie ujęcie filmu, z uwagą wypatrując zwalniających obrotów bączka i z frustracją dochodząc do wniosku, że i tym razem nie jesteśmy pewni, co się tak naprawdę stało.

4. „Interstellar”

Jeżeli oglądając „Incepcję” można czasem odnieść wrażenie, że spektakl dominuje nad treścią, to „Interstellar” leży po drugiej stronie spektrum. Fundamentem tego wizjonerskiego science-ficiton jest relacja ojca z córką, która pokonuje czas i przestrzeń, a zarazem wszelkie dotychczasowe odkrycia astrofizyki. Film nie ukrywa swoich inspiracji „2001: Odyseją kosmiczną”, ale swoje stylistyczne i tematyczne podobieństwo do arcydzieła Kubricka wykorzystuje na zasadzie świadomej reinterpretacji, poszukującej na skraju znanego kosmosu odmiennych przemyśleń. Obok oczywistej fascynacji nieznanym, zainscenizowanym tu z najwyższym, realizacyjnym wysmakowaniem, najciekawsze i niebagatelne są w „Interstellar” przede wszystkim wnioski związane z czasem i naszym w nim miejscu – a więc motywem, wokół którego Nolan owija cały suspens filmu. I choć w tym kontekście zakończenie wydaje się, mówiąc delikatnie, lekko niespójne, to już refleksje płynące z „Interstellar” obiecują trwały emocjonalnie rezonans.

3. „Memento”

memento.png

Choć jest dopiero drugim filmem pełnometrażowym Christophera Nolana, „Memento” z 2002 roku to z całą pewnością najoryginalniejsze dzieło w karierze brytyjskiego reżysera. Narracja opiera się tu na dwóch naprzemiennie rozwijanych wątkach, z których jeden... biegnie wstecz. W konsekwencji zakończenie fabuły poznajemy już na samym początku filmu, a wektor narracji biegnie w stronę ustalenia motywów głównego bohatera – niejakiego Leonarda, dotkniętego zanikiem pamięci krótkotrwałej. Poszukując zabójcy żony, protagonista (znakomity Guy Pierce) posługuje się aparatem polaroidowym i tatuuje na sobie wskazówki dotyczące własnego śledztwa. Cały film to w istocie drobiazgowo rozplanowana układanka, która w równym stopniu rewolucjonizuje kino gatunkowe, co determinuje zupełnie nowy rodzaj zaangażowania widowni.

2. „Mroczny Rycerz”

Jeżeli „Batman – Początek” nadał bieg nowemu kinu superbohaterskiemu, to „Mroczny Rycerz” podjął się zadania fascynującej archetypizacji komiksowych postaci, na podobieństwo „Zabójczego żartu” Alana Moore'a. Rywalizacja Jokera i Batmana wykracza daleko poza konwencjonalne konflikty superbohaterów z nierzadko „kartonowymi” złoczyńcami. Najciekawsze starcie obu bohaterów DC Comics odbywa się nie na płaszczyźnie wymiany pięściami, a dwóch porządków filozoficznych – jokerowskiego absurdyzmu i niezłomnej, acz przyciasnej moralnej dychotomii Batmana. W „Mrocznym Rycerzu” „niepowstrzymana siła napotyka nieruchomy obiekt” – Heath Ledger, jako najlepszy kinowy Joker, staje się reprezentacją ostatecznego strachu Batmana i agentem chaosu, zaś sam Bruce Wayne – bohaterem na wskroś tragicznym. „Mroczny Rycerz” to wyjątkowo ponure kino, stawiające słodko-gorzkie wnioski i inkrustowane cierpkim socjopolitycznym przesłaniem. Jest to też film na pokolenia – idealna opowieść o Batmanie, która nieprędko doczeka się godnego następcy.

1. „Dunkierka”

„Dunkierka” to eksperymentalne arcydzieło najwyższej próby, obiektywna widokówka miejsca i czasu, i zabutelkowane doświadczenie, nieszczególnie przejęte normami konwencjonalnej kinematografii. Film wyodrębnia trzy opowieści, które naprzemiennie powracają w fabule, ale rozgrywają się w ramach odmiennych „linii czasowych”. Bohaterowie „Dunkierki” praktycznie nie mają imion, narracja nie obdarowuje ich rozbudowaną charakterologiczną progresją, w ich zachowaniach nie przejawiają się znajome motywy szeroko pojętego kina wojennego. Wszystko wydaje się... w pewnym sensie przypadkowe, losowe. Nolan sugeruje w ten sposób, że kamerę moglibyśmy zawiesić nad każdym w istocie innym uczestnikiem tego konkretnego momentu w historii i narracyjny rezultat byłby dokładnie taki sam. Emocje, które usiłuje przekazać, są uniwersalne, wolne od tożsamości. „Dunkierka” to tak naprawdę jeden z niewielu obrazów prawdziwie antywojennych. W filmie nie padają patriotyczne monologi, całość jest wolna od patosu, wolna od przesiąkniętych krwią obrazów w rodzaju otwierających minut „Szeregowca Ryana”. Dzięki mistrzowskiej oprawie audiowizualnej, obecne są natomiast uczucia: zaszczucie, desperacja, klaustrofobia i paraliżująca nieuchronność. Filmowi zarzuca się czasami tę bezosobowość jako wadę, ale w istocie stanowi tu ona sprawne i precyzyjnie zaplanowane narzędzie narracyjne. Śmierć jest beznamiętna i nieuszlachetniająca. Niemcy nie pojawiają się wcale – ich obecność odznacza się wyłącznie we fruwających w tę i we w tę kulach i zrzucanych na żołnierzy bombach. „Dunkierka” sprowadza obrazy wojny do szokująco anonimowej walki o przeżycie, odseparowanej od celów militarnych, powiewających flag czy nawet oblicza wroga. Christopher Nolan, który suspensywnie manipuluje tu trzema zebranymi pod wspólnym mianownikiem narracjami, zaprojektował unikalne doświadczenie – „Dunkierka” jest jego najbardziej „kompletnym” filmem, a zarazem całkowicie jednolitym pod względem treści i formy.

zdj. Warner Bros. / Momentum Pictures / Newmarket