Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi - recenzja filmu

Od 13 grudnia w kinach możecie oglądać ósmy epizod sagi Gwiezdnych Wojen pod tytułem Ostatni Jedi. Czy najnowsza odsłona Star Wars sprostała oczekiwaniom? Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

UWAGA: recenzja nie zawiera spoilerów, o ile nie uważa się za takie scen prezentowanych w trailerach i klipach promocyjnych.

J.J. Abrams w Przebudzeniu Mocy wprowadził nas po długiej przerwie z powrotem w bogaty świat Gwiezdnych Wojen, przedstawił nowe postaci i jednocześnie pozostawił z wieloma pytaniami. Co więcej, samo zakończenie siódmego epizodu dawało twórcom kolejnej części wręcz nieograniczone możliwości scenariuszowe. Wszyscy z nas zastanawiali się: Kim jest Rey? Kim są jej rodzice? Jak wygląda sytuacja polityczna w Galaktyce? Jak dokładnie doszło do buntu Kylo? Co Luke robił przez ten cały czas na wyspie? Jaką tajemnice skrywa sama wyspa? Kim jest Snoke? ...i tak dalej, i tak dalej. Pytań oraz teorii próbujących na nie odpowiedzieć pojawiało się mnóstwo i chyba wszyscy liczyliśmy, że The Last Jedi będzie w stanie zaspokoić naszą ciekawość, przynajmniej w jakimś stopniu odpowiadając na kilka kluczowych pytań. Cóż, tak się stało, ale czy będziecie z tych odpowiedzi zadowoleni?

Część z Was zapewne tak, ale jeśli jesteście zwolennikami którychś z popularnych teorii i przy każdym kolejnym seansie siódmego epizodu próbowaliście dokładnie analizować każde najdrobniejsze elementy fabuły i każdą wskazówkę, aby odkryć odpowiedzi na nurtujące Was pytania, to będziecie niestety mocno rozczarowani. Co prawda, Johnson w swoim filmie odpowiada na dwa podstawowe pytania, czyli kim są rodzice Rey, a więc i ona sama, oraz jak doszło do buntu Kylo, ale chyba nie tego się spodziewaliśmy. Nie zagłębiając się w szczegóły i nie wchodząc w spoilery, mogę jedynie zdradzić, że odpowiedź na jedno z tych pytań jest banalna, a na drugie zbyt mało wiarygodna i mocno niedopowiedziana. Bunt Kylo wiąże się oczywiście z postacią Luke’a i warto się przy niej na chwilę zatrzymać, bo Mark Hamill zdążył już zebrać pochwały za swoją rolę i większość widzów zdaje się być zachwycona jego występem. Po zwiastunach sam byłem wręcz przekonany, że Hamill pokaże na ekranie niesamowitą charyzmę i kunszt aktorski, ale film dosyć szybko zweryfikował te pochopne przypuszczenia. W pierwszej fazie ósmego epizodu sagi posępna i gruboskórna rola Luke’a gryzie się mocno ze slapstickowym humorem, który oglądamy zarówno na drugim planie, jak i w wykonaniu samego Ostatniego Jedi. Co krok przed kamerę wyskakują Porgi lub inne „zabawne” stworzenia obecne na wyspie, a gdy między bohaterami zaczyna tlić się ciekawy i emocjonalny dialog, musi on zostać szybko rozładowany „żarcikiem”. Nie powiem, żeby kilka z nich nie było zabawnych, ale jest ich zwyczajnie za dużo. Na szczęście z upływem czasu Mark Hamill dostaje nieco więcej pola do popisu w mniej humorystycznych scenach i wtedy daje popis bardzo dobrego aktorstwa, stając się dla widzów prawdziwą emocjonalną bombą, która potrafi wycisnąć łzy wzruszenia. Nawet jeśli nie do końca podoba mi się los, jaki twórcy przygotowali dla naszego starego mistrza Jedi – bez odpowiedniej podbudowy jest on po prostu trudny do zaakceptowania dla osób, które pamiętają niezłomnego Jedi ze starej trylogii – tak muszę przyznać, że Johnsonowi w ostatecznym rozrachunku udaje się nałożyć na wątek Luke’a zgrabną klamrę.

EP8-Rey-LukeTA.jpg

Pierwsza połowa filmu nie jest na pewno tym, czego spodziewała się większość z fanów. Oprócz tego, że Ostatni Jedi nie do końca pozytywnie zaskakuje pod względem fabularnym – nie chodzi już nawet o samego Luke’a, ale o główny wątek pojedynku Nowego Porządku i Ruchu Oporu, który aż trudno mi skomentować – to właśnie w pierwszej części filmu Johnsonowi przytrafia się kilka wpadek montażowych. Trudno mi w to uwierzyć, ale niektóre cięcia mocno kłują w oczy i sprawiają, że niektóre sceny są nieskładnymi wręcz pojedynczymi ujęciami. Reżyserowi nie można natomiast odmówić wyrazistego stylu i ambicji artystycznych, bowiem kilka ujęć i oczywiście również scen zapiera dech w piersiach – pojedynek na planecie Crait skąpany w czerwonym pyle, ostatnia scena z udziałem Luke’a, jego spotkanie z Kylo czy akcja w komnacie Snoke’a. Johnson często potrafi również wzruszyć starych fanów, którzy pamiętają pierwsze seanse Gwiezdnych Wojen jeszcze na kasetach VHS: „Help me Obi Wan Kenobi you're my only hope…”.

Niestety (przynajmniej dla fanów epizodów IV-VI) zgodnie z zapowiedziami samego aktora, Luke nie odgrywa w filmie kluczowej i pierwszoplanowej roli, a fabuła mocno skupia się na postaciach Kylo i Rey. Przy wątku tej dwójki wkraczamy już na całkowicie poważną i ciekawie poprowadzoną historię. Jeśli zatem polubiliście tę dwójkę w Przebudzeniu Mocy, powinniście być usatysfakcjonowani, jeśli nie, no cóż, zawsze możecie sięgnąć po prequele... My natomiast możemy z przyjemnością obserwować wewnętrzną walkę Kylo Rena, która przybiera zaskakujący obrót oraz drogę Rey do zyskania miana prawdziwego rycerza Jedi. Oboje z nich przechodzą w filmie wyraźną przemianę, oboje w końcu „stają się tym, kim mieli się stać”, oboje dopiero rozpoczynają swoją przygodę i oboje powodują, że zacząłem właśnie odliczanie dni do premiery IX epizodu. Oprócz wspomnianej trójki głównych bohaterów w filmie pojawia się rzecz jasna wątek Finna, Poe i nowej bohaterki o imieniu Rose. Jedyną postacią z drugoplanowych bohaterów, która w Ostatnim Jedi przechodzi jakąkolwiek drogę, jest niestety tylko Poe. Scenariusz pozwala mu zmierzyć się ze swoimi ambicjami, zapędami do niesubordynacji i porywczej, niekontrolowanej walki. Natomiast Finn oraz jego nowa przyjaciółka Rose są głównym elementem całkowicie zbędnego i kiepsko napisanego wątku. Posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że jedynym celem ich zadania w tym filmie było doprowadzenie do pojedynku między Finnem a Kapitan Phasmą – tak, Phasma pojawia się w tym filmie i jest jeszcze gorsza niż w TFA. Ryan Johnson mocno przeszarżował w rozwoju relacji pomiędzy Finnem i Rose, a co gorsza jest to rozwój, którego nie sposób zobaczyć na ekranie.

the-last-jedi-teaser-10.jpg

Na zakończenie wypada wspomnieć jeszcze o postaci Lei, z którą wiąże się wiele wzruszających momentów ze względu na niespodziewaną śmierć Carrie Fisher, która dotknęła wszystkich fanów Gwiezdnych w grudniu 2016 roku. Leia jest tutaj zupełnie inną postacią niż w filmie Abramsa. Po premierze siódmego epizodu pojawiły się głosy, że aktorka nie do końca sprostała powrotowi do swojej ikonicznej roli. Tym razem nie ma absolutnie mowy o jakichkolwiek wątpliwościach, Carrie Fisher przyciąga naszą uwagę za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie oraz roztacza wokół siebie niesamowitą aurę ciepła i od pierwszej do ostatniej minuty filmu jest kompletną definicją tego, co stoi za Rebelią. Trudno mi sobie wyobrazić, że kolejne części sagi będziemy musieli oglądać już bez jej udziału.

Podsumowując, Ostatni Jedi jest filmem zaskakująco nierównym i pod wieloma względami rozczarowującym, a jednocześnie umiejącym wzruszyć, zaoferować ciekawy rozwój dwójki głównych postaci oraz zaskoczyć zwrotami fabularnymi (nie wszystkie z nich są pozytywnym zaskoczeniem – zwłaszcza ten dotyczący Snoke’a). Rian Johnson nie wystrzegł się problemów scenariuszowych, wpadek reżyserskich i zbyt nachalnego humoru, ale zaoferował nam jednocześnie swój oryginalny styl wizualny i świetny wątek fabularny Kylo Rena oraz Rey. Pozostaje zatem mieć nadzieję, że J.J. Abrams będzie potrafił wykorzystać pomysły Johnsona i w połączeniu z jego wyczuciem humoru zaserwuje nam epickie zakończenie nowej trylogii Gwiezdnych Wojen. Tymczasem ruszajcie do kin i niech Moc będzie z Wami.

Ocena: 4/6

źródło: Disney / Lucasfilm