Jakie seriale z 2021 roku warto obejrzeć? 9 produkcji w streamingu, które musisz nadrobić

W 2021 roku na platformach streamingowych pojawiła się kolejna porcja serialowych produkcji. Jakie seriale z ubiegłego roku warto obejrzeć? Przedstawiamy Wam listę dziewięciu wybranych seriali z oferty najpopularniejszych serwisów takich jak Netflix, Disney+, HBO GO, Prime Video czy Paramount+, którymi warto się zainteresować.

Kolej podziemna”. Prawdziwa twarz Ameryki

Underground Railroad serial 2021 top 10 prime video-min.jpg

Zaskakująco najnowsze dzieło Barry'ego Jenkinsa, czyli twórcy „Gdyby ulica Beale umiała mówić” i „Moonlight”, przemknęło „pod radarem” widowni bez większego odzewu. Produkcja nie otrzymała też żadnego wyróżnienia podczas najistotniejszych nagród w przemyśle, w tym ani jednej statuetki Emmy, do której nominowana była w aż siedmiu kategoriach (w tym dla najlepszego reżysera i najlepszego serialu limitowanego). To wielka szkoda. „Kolej podziemna” jest bowiem nie tylko jedną z najmocniejszych i najoryginalniejszych produkcji opisujących historię amerykańskiego rasizmu, ale i bardzo uniwersalną historią o cierpieniu, przemocy i potrzebie empatii.

Tak jak i bestsellerowa powieść Colsona Whiteheada, którą adaptuje, miniserial opowiada historię Cory, nastoletniej niewolnicy z plantacji w Georgii w czasach poprzedzających wojnę secesyjną. Główna bohaterka, przejmująco zagrana przez znakomitą Thuso Mbedu, decyduje się na ryzykowną ucieczkę z niewoli: wsiada na pokład na poły magicznego, podziemnego pociągu, który wywiezie ją z Głębokiego Południa. Po drodze bohaterka zalicza szereg przystanków – trafia między innymi do Karoliny Południowej i Tennessee – zaś każda stacja służy symbolicznemu rozliczeniu z grzechami leżącymi u podstaw Ameryki. Im bliżej Cora znajduje się upragnionej wolności, tym dosadniej Whitehead, a za nim Jenkins kwestionują, czy od niewoli można tak naprawdę uciec. Nawet gdy ślad bohaterki gubi bezwzględny łowca Ridgeway, enigmatyczny okrutnik zagrany przez Joela Edgertona, Cora nosi ją w sercu.

Jenkins filmuje ten koszmarny eksodus z typową sobie poetycką wrażliwością. Długie, pełne wieloznaczności ujęcia zastępują u niego oszczędną w słowach lirykę tekstu Whiteheada, zaś siłę wyrazu budują wyjątkowe kreacje aktorskie. Bardzo oryginalna jest tu też konwencja. Historycznie rzecz ujmując, mianem „kolei podziemnej” określano w połowie XIX wieku operacje podejmowane przez abolicjonistów: działania mniejszych społeczności, organizacje pomagające zbiegłym Afroamerykanom, kryjówek, bezpiecznych szlaków. Z kolei Whitehead i Jenkins przedstawiają ją jako rzeczywisty pociąg, przetaczający się przez magiczne tunele wzniesione – w metaforyce serialu – przez upór wszystkich bezimiennych ofiar niewolnictwa i bohaterów, których tożsamość bezpowrotnie już zaginęła. W tak okrutnym i bolesnym, ale zarazem wyjątkowo potrzebnym dziś serialu jest to bardzo kojąca wizja.

Niezwyciężony”. Sunday-morning cartoon w stylu Roberta Kirkmana

invincible-serial-2021-top10-prime-video-min.jpg

Demityzacja superbohaterstwa to w ostatnich latach wyjątkowo płodny temat. Moglibyśmy pokusić się o stwierdzenie, że dzieła „postheroiczne”, opisujące komiksowe wzorce z dystansem i nierzadko ze sporą dozą złośliwości, stopniowo wypierają z bieżącej popkultury konwencję czysto superbohaterską, którą z początku zaledwie uzupełniały. Obok udanego, choć przy tym ekstremalnie cynicznego serialu „The Boys” i słabiutkiego „Dziedzictwa Jowisza” Marka Millara, warto zwrócić uwagę na obecne w tym zestawieniu telewizyjne produkcje Marvela. Nie tylko już celebrują one bowiem komiksowy spandeks, a umiejętnie obierają gatunkową cebulę i eksponują na pierwszym planie pełnoprawnych antybohaterów. W podobnym duchu o superherosach opowiada Robert Kirkman w animacji „Niezwyciężony”. W ekranizacji swojej własnej sagi komiksowej twórca serii postawił na zmiksowanie kreski w stylu porannej ramówki z hiperbrutalnością rodem ze stworzonego również przez siebie „The Walking Dead”. W „Niezwyciężonym” współgra ona z silną dramaturgią związaną rodzinnym dramatem, dobrym wątkiem coming-of-age i motywem zaburzeń osobowości.

Widzowie niezaznajomieni z oryginalnym komiksem mogą z początku odczuć kliszowość opowiadanej tu historii. Wszak genezę młodego superbohatera próbującego dorosnąć do miana bohatera na miarę Supermana widzieliśmy już w szeregu innych origin stories. Tych, którzy dotrwają do końca pierwszego odcinka, „Niezwyciężony” nagradza jednak kilkoma fabularnymi sierpowymi i przenosi narrację na zupełnie inne – choć wciąż klasycznie superbohaterskie – tory. Przy tym ostatnim warto się zatrzymać. Mimo bowiem otwartego satyryzowania popularnych postaci z DC, Marvela i Dark Horse Comics, „Niezwycięzonemu” nie można przypisać podobnej skłonności do komentowania gatunku, co wspomnianemu wyżej uszczypliwemu hitowi Amazon Prime Video. Animacja Kirkmana nigdy nie posuwa się do otwartego żartowania z tonacji komiksowych blockbusterów. To przede wszystkim intensywna, przewrotna i dobrze opowiadana historia superbohaterska, uświadomiona w swoim rodowodzie i podkręcona o parę stopni. Tę zaskakująco odświeżającą propozycję uzupełnia też znakomicie dobrana obsada głosowa. Najciekawszą rolę w serialu wziął na siebie popisowy J.K. Simmons, ale przez pierwszy i drugi plan przewijają się też głosy Stevena Yeuna, Gillian Jacobs, Marka Hamilla, Jona Hamma, Jasona Mantzoukasa, Setha Rogena i Zachary'ego Quinto.

Nocna msza”. Apokalipsa Mike'a Flanagana

nocna masza netflix serial 2021 top10-min.jpg

W swoim najnowszym miniserialu Mike Flanagan, czyli autor znakomitych dreszczowców „Nawiedzony dwór w Bly” i „Nawiedzony dom na wzgórzu”, przeniósł w konwencję horroru swoje własne doświadczenia i traumy. Jak pisał w eseju opublikowanym na łamach serwisu Bloody Disgusting, do nakręcenia „Nocnej mszy” szykował się przez całą swoją karierę i osobiste zaangażowanie przejawia się w każdym elemencie serialu. W przeciwieństwie do poprzednich projektów, twórca miał tym razem udział w reżyserii oraz przy scenariuszu i montażu wszystkich siedmiu odcinków. Co ciekawe, zarys tekstu do produkcji znajdował się w przygotowaniach na długo przed pierwszym filmem zrealizowanym dla Netfliksa. Odniesienia do „Nocnej mszy” znajdziemy jeszcze w „Hush”, w którym grana przez jego małżonkę, Kate Siegel, pisarka pracuje na laptopie nad zarysem powieści „Midnight Mass”. Z kolei w thrillerze „Gra Geralda” fikcyjna książka o takim tytule pojawia się na półce nad głową przykutej do łóżka Carli Gugino.

Opowiadając o stopniowym rozpadzie społeczności na wysepce Crockett Island, położonej na północno-zachodnim cypelku Ameryki, Flanagan ułożył unikalną w formie parabolę o życiu, śmierci i zdolności do przebaczania – innym i sobie samemu. Obok elementów charakterystycznych dla dorobku tego twórcy: powolnego tempa akcji, precyzyjnie zagęszczanej grozy i pogłębionych postaci (warto zwrócić uwagę zwłaszcza na świetne role Hamisha Linklatera i Zacha Gilforda) innowacja „Nocnej mszy” polega na pomysłowym powiązaniu najmroczniejszych stron zorganizowanej religii z elementami przeniesionymi wprost z najtrwalszych klasyków horrorów. Oto w pierwszym odcinku na wyspie dochodzi do religijnego przebudzenia: młody ksiądz odmładza (dosłownie i w przenośni) mieszkańców Crockett Island, obiecując odmianę ich losu i rychłą odbudowę wspólnoty. Nie wszystko w motywacjach księdza jest jednak tak czyste, jak mogłoby się wydawać – o czym wkrótce ze wstrząsającymi skutkami przekonują się jego wierni.

Zakres tematyczny „Nocnej mszy” jest bardzo obszerny, ale Flanaganowi udaje się spiąć historię dosadną klamrą. Obok nanoszenia symboli katolicyzmu na motywy z opowieści o wampirach, twórca związuje metaforykę dodatkowymi powiązaniami z dziełami o tematyce religijnej. W oprawie dominują nowe aranżacje klasycznych pieśni chrześcijańskich, tytuł każdego odcinka nawiązuje do osobnej księgi Nowego i Starego Testamentu, a w scenariuszu nie brakuje monologów-kazań, w których Flanagan od nowa próbuje znaleźć odpowiedzi na wielkie pytania. Koniec końców udaje mu się to brawurowo – przekaz „Nocnej mszy” wybrzmiewa mocniej niż nauczania z niejednej katedry.

Autor powyższych trzech tekstów: Jacek Werner.

Squid Game”. Hejt na kapitalizm po koreańsku

squid game netflix serial 2021 top10-min.jpg

Trudno byłoby zorganizować listę czołowych produkcji telewizyjnych z 2021 roku bez choćby honorowego uwzględnienia serialu, który zdemolował ubiegłoroczną konkurencję i na kilka tygodni zawładnął wyobraźnią globalnych popkulturystów. Przy wszystkich wadach i zaletach tego obrazu, największy paradoks „Squid Game” polega na tym, że Netflix nie pokusił się nawet o porządną promocję koreańskiego serialu, a mimo to dzieło Hwang Dong-hyuka okazało się być największym hitem w historii platformy, inkasując dla streamera niespełna miliard dolarów. Tryumf „Squid Game” wydaje się być dość zrozumiały i bez głębszych analiz można zorientować się, dlaczego to właśnie ten serial stał się światowym numerem 1 w minionym roku. Podszyta grozą idea obrazu, w którym 456 odseparowanych od społeczeństwa desperatów konkuruje między sobą o majątek, jest nie tylko celną metaforą późnego kapitalizmu, ale również perwersyjnym odbiciem pandemicznej rzeczywistości. Zadłużony po uszy i uroczo roztrzepany protagonista oddaje ducha syntetycznego everymana, a grupka stereotypowych bohaterów pobocznych wpisuje się w ramy „tego serialu, który ogląda się co tydzień”.

Część elementów wypadła w „Squid Game” naprawdę nieźle – solidnie budowane mordercze napięcie, dość sprawnie prowadzone tempo kilku pierwszych odcinków czy też szykowna scenografia stanowiąca osobliwe połączenie sztuki nowoczesnej z niepokojąco cukierkowym designem, w którym trumny obwiązane są różowymi wstążkami, a z głośników wybrzmiewa zwiastujący tragedię Strauss. Nie sposób jednak jest pozbyć się wrażenia, że w ostatecznym rozrachunku serial dał się poznać jako nadzwyczajnie zmarnowany potencjał. Rutynowo poprowadzona narracja z fabularnym twistem na końcu prosiła się o ciekawsze i bardziej przenikliwe rozwiązanie. W miejsce – podanej niczym łyżka bobasowi – łopatologicznej maksymy o zgubnej sile pieniądza moglibyśmy równie dobrze otrzymać metafilmowy komentarz na temat społecznej reakcji w kwestii widowiskowości poszczególnych gier czy trawestację mitu współczesnych gladiatorów, którzy ku naszej uciesze walczą o życie na ekranach telewizorów. Naczelny koncept „Squid Game” będący kulturową spuścizną japońskiego „Battle Royale” jest komponentem, który najprawdopodobniej przesądził o długofalowym wpływie serialu. Koreański hit Netfliksa absorbuje, wabi wizualnie i czasem wynagradza. Przede wszystkim jednak prosi się o binge-watching.

WandaVision”. Ożeniłem się z czarownicą, czyli trauma w kolorze sitcomu

wandavision disney plus serial 2021 top10-min.jpg

Kiedy „WandaVision” zadebiutował na początku ubiegłego roku jako przedstawiciel grona produkcji MCU przeznaczonych dla Disney+, serial autorstwa Jac Schaeffer zaprezentował się z najlepszej możliwej strony i dał nadzieję na udany romans Marvela ze streamerem. W momencie swej styczniowej premiery, obraz kontynuujący losy Wandy Maximoff i Visiona był zarówno najambitniejszym (Avengersi, chylcie czoła), jak i najbardziej ryzykownym projektem studia. Za jego sprawą wreszcie otrzymaliśmy coś, co z jednej strony formalnie odbiega od reszty komiksowej franczyzy, a z drugiej nie przytłacza gatunkowym ciężarem, dając swym bohaterom nieco więcej oddechu, niż moglibyśmy przewidzieć. Groteskowo-sitcomowa estetyka „WandaVision” zgrabnie posłużyła twórcom za kamuflaż progresywnego komediodramatu, który podskórnie czaił się między wierszami. Skrupulatna asekuracja fabularnej tajemnicy dała skutek jednej z najbardziej intrygujących narracyjnych inicjatyw nie tylko w filmie komiksowym, ale być może w medium telewizyjnym w ogóle. No i bohaterowie, mimo iż koncepcyjnie mniej ludzcy, niż wykazuje średnia Marvela, koniec końców kipieli człowieczeństwem.

Finalnie serial z Elizabeth Olsen i Paulem Bettanym w rolach głównych jawi się jako intymna opowieść o radzeniu sobie z traumą, utratą bliskich i godzeniu świata przeszłości z trudem perspektywy dnia jutrzejszego. Zgodnie z prawidłami studia znalazło się tutaj sporo superbohaterskich fajerwerków (w istocie ostatnie dwa odcinki zamieniają się w gatunkową papkę CGI, co daje dziwne wrażenie obcowania z innym serialem), ale w znacznej mierze gatunkowy imperatyw oznacza w „WandaVision” zabawę z formą, naginanie schematów i meta-radochę, która wypływa z pieczołowicie spreparowanych sitcomowych kadrów. W multi-wymiarowym kształcie obrazu doskonale odnaleźli się ekranowi artyści, z promienistą Olsen na czele i dorównującymi jej figlarnym Bettanym i Kathryn Hahn, która ma komediowe predyspozycje, by skraść show z rąk protagonistów. Serial najlepszy jest wtedy, gdy twórcy puszczają wodze fantazji i wraz z aktorami czarująco poddają się spinającemu „WandaVision” fasonowi. Multum kreatywnych rozwiązań stylistycznych z absurdalnie niepokojącym prologiem w stylu Davida Lyncha czy tragifarsą scalającą „Truman Show” z „Miasteczkiem Pleasantville” czyni z tego cudnego ewenementu MCU pozycję obowiązkową.

Loki”. Nowy rozdział kinowego uniwersum Marvela

loki disney plus serial 2021 top10-min.jpg

Oto serial, z pomocą którego MCU zdecydowało się otworzyć wrota do komiksowego multiwersum – międzywymiarowej przestrzeni, w której możliwości tego, co można pokazać na ekranie są w zasadzie nieograniczone. No i któż miałby lepiej sprawdzić się w roli przewodnika po wieloświecie niż grany przez Toma Hiddlestona Loki, naczelny cwaniak Marvela, cynik i ironista, a do tego nałogowy megaloman. Ktoś w studiu odwalił kawał dobrej roboty, asocjując rysy i genezę (anty)bohatera z narracyjnymi intencjami produkcji. Część z jego nie tylko komiksowych, ale również czysto kulturowych atrybutów (transformacja, szachrajstwo czy multiplikacja) idzie w parze z założeniem serialu skoncetrowanym wokół wariacji Lokiego i zaginających czasoprzestrzeń wojaży. Kiedy protagonista ląduje w AOC (agencji moniturującej główną linię czasu) po kradzieży Tesseraktu, twórcy dość celnie wykorzystują czasowe ramy serialu, żeby uważnie wprowadzić nas w nowy rozdział MCU, pożytkując się przy tym ujmująco kreskówkową Panną Minutką, której obecność sprowadza się do swoistej mapy mentalnej. Przez większość czasu sprawdza się to zupełnie nieźle, choć showrunner Michael Walrdon (jeden ze scenarzystów „Ricka i Morty’ego”) nie ustrzegł się przed kilkoma naprawdę sporymi dziurami narracyjnymi.

Najgłębszą z nich jest dokuczliwie nierówne tempo „Lokiego”, co przyrównać można do zaburzonej sinusoidy, w której akcja serialu systematycznie przyspiesza tylko po to, by z impetem niefortunnie polecieć w dół. Przytrafia się to również skrzętnie budowanemu punktowi kulminacyjnemu, w którym zapowiadany jako następca Thanosa Kang Zdobywca (Jonathan Majors) funkcjonuje jako zamiennik tabletek nasennych. Pełny potencjał „Lokiego” obnażany jest wówczas, gdy twórcy zapominają o fabularnym przywiązaniu do kinowego uniwersum Marvela i dezorganizują bariery między poszczególnymi światami. Pomimo tego, że wątek romansu „naszego” Lokiego ze swoją żeńską wersją został poprowadzony całkiem solidnie, najlepszym zobrazowaniem sposobności trawestacji komiksowego DNA na realia multiwersowego serialu jest odcinek przedostatni, w którym poznajemy gąszcz wariantów nordyckiego boga. Epizod ociera się o udany narkotyczny trip, podczas którego Lokim równie dobrze może być aligator albo Richard E. Grant jako sikstisowy potomek Jacka Kirby’ego. Pochodną międzywymiarowego formatu produkcji jest rozkoszna oprawa audio-wizualna obrazu z utrzymanymi w pięknych odcieniach fioletu i zieleni kadrami oraz przemieszanym syntezatorami orkiestralnym soundtrackiem. „Loki” otworzył furtkę pozostałym herosom MCU, do miejsca, w którym granice nie istnieją. Chciałbym wierzyć, że Doktor Strange i Ant-Man poradzą sobie lepiej.

Autor powyższych trzech tekstów: Karol Urbański.

Sukcesja” sezon 3. Chcesz zawrzeć pakt z diabłem?

sukcesja-sezon-3-hbo-najlepsze-seriale-2021.jpg

W 2021 roku, po dwóch latach przerwy, z trzecim sezonem na antenę HBO powrócił serial „Sukcesja”, produkcja wymykająca się jednowymiarowym ramom gatunku i balansująca sprawnie gdzieś na krawędzi satyry odsłaniającej najczarniejsze zakamarki krwiożerczego kapitalizmu i ciemne strony niewyobrażalnej władzy oraz pełnoprawnego dramatu rodzinnego z iście szekspirowskim zacięciem. Wydawało się, że po wybuchowym finale drugiego sezonu historia Logana Roya, medialnego potentata i jednego z najbardziej wpływowych ludzi w USA wzorowanego na postaci Ruperta Murdocha, zmierza nieuchronnie do wyczekiwanego starcia z Kendallem, jego synem, który raz jeszcze odważył się podnieść rękę na ojca i tym razem w jeszcze brutalniejszy sposób spróbował przejąć kontrolę nad rodzinną firmą, aby udowodnić ojcu, że wbrew temu, co myśli, jest jego godnym następcą i biznesowym „mordercą”. Szybko okazało się jednak, że Jesse Armstrong oraz zespół jego scenarzystów postanowili wywrócić oczekiwania widzów do góry nogami. W trzecim sezonie, jak nigdy dotąd, twórcy jeszcze mocniej zaakcentowali, co tak naprawdę stanowi o sile ich serialu – tym, co utrzymuje widzów przy ekranie, nie jest wcale chęć poznania odpowiedzi na pytanie, kto zasiądzie na tronie, lecz chęć obserwowania tego, jak obrzydliwie bogata i przeżarta moralnie familia wbija sobie noże w plecy w bezwzględnej walce o miano władcy. W nowym sezonie poziom brutalności rodzinnego konfliktu osiąga zenit i wyjątkowo często stawia widza w niesłychanie niekomfortowej sytuacji – czy po tym wszystkim, co widzieliśmy, wypada nam współczuć któremukolwiek z bohaterów?

W nowej serii ponownie nie zabrakło także absolutnie genialnie rozpisanych i błyskotliwych dialogów, którymi zasłynęły dwa poprzednie sezony „Sukcesji”, a poziom złożoności humoru – także tego sytuacyjnego – jeszcze raz wkracza poza znaną dotychczas skalę. Swoje zadanie na szóstkę z plusem wypełniła także cała pierwszoplanowa obsada. Szczególne pochwały nie mogą nie zostać jednak ponownie skierowane w stronę Jeremy’ego Stronga, o którego angażującym stylu pracy krążą już w Hollywood legendy. Aktor nagrodzony statuetką Emmy za swoją rolę w drugim sezonie znowu stworzył wyjątkowo złożoną i pełną niuansów kreację, która nie pozwala przejść obojętnie obok żadnej sceny z jego udziałem. Tym razem serialowy Kendall otrzymał jednak wyjątkowo godnego przeciwnika – Matthew Macfadyen przeobrażający się z roli zagubionego, rozstawianego po kątach męża sprowadzanego przez żonę do roli niegroźnej zabawki w prawdziwego „gracza” zasługuje na równie mocne pochwały – nie można zapomnieć też o jego rozkwitającej z każdą sceną relacji z Gregiem (Nicholas Braun), która zapewniła nam kolejną porcję ikonicznych już scen – do wybuchu Toma w gabinecie Grega lub ich dialogu na weselu będziemy wracać jeszcze nie raz.

Po kilku pierwszych odcinkach trzeciej serii można było odnieść warażenie, że „Sukcesję” czeka nieco przejściowy sezon, jednak nabierająca rozpędu historia i domknięcie całego rozdziału w ostatnich scenach finałowego odcinka pozwoliło nam ostatecznie docenić to, jaką drogę bohaterowie przebyli w najnowszej serii. Choć po finale drugiej serii wydawało się to niemożliwe, to scenarzyści ponownie wywrócili historię Royów o 180 stopni i sprawili, że oczekiwanie na kolejny sezon będzie wymagało znacznie większych pokładów cierpliwości niż ostatnim razem.

1883”, czyli 100% Sheridana w Sheridanie

1883 serial

Po gigantycznym sukcesie serialu „Yellowstone” telewizyjny oddział studia Paramount postanowił kontynuować współpracę z Taylorem Sheridanem, scenarzystą, który zaistniał w Hollywood w 2015 roku za sprawą tekstu do filmu „Sicario” wyreżyserowanego przez Denisa Villeneuve’a. Sheridan dzięki rosnącej z sezonu na sezon popularności „Yellowstone” stał się pierwszym architektem serialowej oferty platformy Paramount+ mającym odpowiadać za stworzenie produkcji, które pomogą serwisowi zaistnieć na wyjątkowo konkurencyjnym rynku zdominowanym przez Netfliksa i Disney+. Jego pierwszą oryginalną serią stworzoną dla Paramount+ był serial „Mayor of Kingstown” z Jeremym Rennerem w roli głównej – produkcja jak najbardziej godna uwagi, ale pozostająca w tyle za drugim oryginalnym serialem, który Sheridan przygotował dla widzów platformy, czyli produkcją „1883”. Po operowaniu w ramach współczesnego westernu scenarzysta w końcu otrzymał okazję przeniesienia swoich opowieści do ich naturalnego środowiska i już prolog pierwszego odcinka wyznaczający klimat brutalnej, szorstkiej i jednocześnie poetyckiej historii udowodnił, że Sheridan czuje się tutaj, jak ryba w wodzie.

Serial „1883” zabiera nas do Teksasu z przełomu XIX i XX wieku i skupia się na początkach historii rodziny Duttonów, którą na ekranie reprezentują James, prapradziadek Johna Duttona granego w „Yellowstone” przez Kevina Costnera (w tej roli piosenkarz Tim McGraw tworzący z wyjątkową lekkością wręcz podręcznikowy portret męskiego wzorca głowy rodziny), jego żona Margaret (Faith Hill), syn John (Audie Rick) oraz pełniąca rolę narratora opowieści córka Elsa, wkraczająca w dorosłość nastolatka o dziecięcej jeszcze naiwności, której postrzeganie świata idealnie kontrastuje z doświadczeniami innych bohaterów, którzy zdążyli już poznać prawdziwe oblicze brutalnej rzeczywistości – w bohaterkę wciela się Isabel May, aktorka znana do tej pory głównie z serialu „Młody Sheldon” oraz filmowej produkcji „Uciekaj albo walcz”, w której wcieliła się w uczennicę próbującą stawić czoło terrorystom przeprowadzającym atak na amerykańskie liceum. Cała czwórka rusza na północ ku niezasiedlonym jeszcze terenom, gdzie chce znaleźć swój nowy dom i rozpocząć nowe, lepsze życie. Karawaną imigrantów, z którą zabierają się Duttonowie, kieruje dwójka weteranów wojny secesyjnej: Shea Brennan (grany przez genialnego Sama Eliota), były kapitan wojskowej jednostki „Buffalo Soldier” opłakujący stratę żony i córki, które padły ofiarami epidemii ospy, oraz jeden z jego podwładnych Thomas (LaMonica Garrett).

Oprócz pełnokrwistych bohaterów zarówno na pierwszym, jak i drugim planie, do których Sheridan zdążył nas już przyzwyczaić, serial „1883” zachwyca w każdym z pozostałych aspektów i na etapie pierwszych kilku odcinków fanom brudnych westernów trudno będzie mu cokolwiek zarzucić. Dostajemy wyraziste dialogi, brutalny świat z nutką melodramatu, kinowe wręcz zdjęcia dzikiego Teksasu tworzące wspólnie ze ścieżką dźwiękową Briana Tylera i wewnętrznymi monologami Elsy coś, czego próżno szukać na małym ekranie. Swoim rozmachem urzekają także pozostałe aspekty realizacyjne, począwszy od kostiumów, a skończywszy na świetnym odtworzeniu tętniącego życiem teksańskiego Fort Worth. Twórca „Yellowstone” zapracował sobie u włodarzy Paramountu na wolną rękę i z całą mocą wykorzystuje to do jeszcze mocniejszego romansowania z zachodem i odchodzącym w niepamięć stylem życia wiążącym człowieka z jego naturalnym środowiskiem.

Jeśli brakuje Wam klasycznych opowieści z westernów przeniesionych na mały ekran, to „1883” stanowi aktualnie jedyny słuszny wybór. Tym bardziej że mimo pełnienia funkcji prequela „Yellowstone” serial stanowi zupełnie autonomiczne dzieło, które przynajmniej na tym etapie z bohaterami serialu matki łączy jedynie nazwisko głównych bohaterów.

„Na wodach północy”. Człowiek człowiekowi wilkiem

colin farrell na wodach polnocy najlepsze seriale 2021 hbo go.jpg

Wśród najciekawszych serialowych produkcji 2021 roku nie mogło zabraknąć także „Na wodach północy”, miniserialu od BBC będącego adaptacją wydanej w 2016 roku powieści Iana McGuire'a o tym samym tytule. Produkcja zabiera nas do portowego Hull z 1859 roku, gdzie poznajemy historię załogi Ocalonego wyruszającej na kolejne polowanie na wieloryby u wybrzeży Arktyki. Opowieść śledzimy z perspektywy dwóch postaci. Pierwszą z nich jest Patrick Sumner (Jack O'Connell), były chirurg wojskowy wydalony z armii i szukający nowego zarobku. Prześladowany przez koszmary indyjskiej kampanii i uzależniony od laudanum (nalewki z opium) bohater nie ma jednak pojęcia, że jego dziewicza wyprawa morska w poszukiwaniu odkupienia została z góry skazana na porażkę – właściciel statku zaplanował już zatopienie go na lodowych wodach Arktyki, aby wyłudzić odszkodowanie od firmy ubezpieczeniowej. Drugim bohaterem serialu jest Henry Drax, najlepszy harpunnik na pokładzie i amoralny morderca ukształtowany przez brutalność otaczającego go świata. Z pozoru standardowa wyprawa po skóry fok i wielorybi tłuszcz w mgnieniu oka zmienia się więc w prawdziwą walkę o przetrwanie. Odpowiadający za serial Andrew Haigh zabiera nas w egzystencjalną podróż do surowej krainy lodu, której pustkę wypełnia cierpienie, strach i wszechobecna brutalność. Reżyser przedstawia na ekranie autentyczny obraz XIX-wiecznego wielorybnictwa z całym bagażem jego krwistego zezwierzęcenia – na ekranie zobaczymy tony mięsa i litry tryskającej krwi. Surowości serialowi dodają także nieskrępowane zdjęcia Nicolasa Bolduca oddające niewyobrażalną bezkompromisowość Arktyki. Serial zachwyca zdjęciami kręconymi na archipelagu Svalbard oraz odwzorowaniem brudnych ulic portowego miasteczka z drugiej połowy XIX wieku. Na ekranie widoczna jest zaledwie niewielka dawka efektów CGI, która daje o sobie znać głównie w dwóch ostatnich odcinkach. Kolejnym elementem sprawiającym, że serial „Na wodach północy” zapada w pamięć, są aktorskie kreacje, wśród których na pierwszy plan wybija się Colin Farrell tworzący ukrytą pod czarną brodą i kilogramami tłuszczu postać psychopatycznego mordercy odzianego z grama moralności. Każde jego pojawienie się na ekranie, każdy ciężki oddech lub warknięcie budzi strach wśród załogi i udowadnia nam, że nazywanie go diabłem w ludzkiej skórze wcale nie musi być przesadą.

Trudno nie porównywać „Na wodach północy” z pierwszym sezonem serialowego „Terroru”, który gościł na małym ekranie w 2018 roku. Mamy tutaj załogę rozbijającą się w skutej lodem krainie, mamy także czające się za rogiem zagrożenie oraz postępujące z każdą sekundą odczłowieczenie załogi. Nowa produkcja BBC wygrywa jednak ze swoim starszym bratem na niemal wszystkich płaszczyznach, w czym pomaga przede wszystkim lepiej dobrana obsada i krótszy metraż pozwalający historii nabrać odpowiedniego tempa i utrzymać klimat dosłownie od pierwszej do ostatniej sceny.

Autor powyższych trzech tekstów: Mateusz Zaczyk.

zdj. Prime Video / Netflix / Disney / HBO / Paramount Pictures / BBC