Jedną z zalet filmu „Han Solo: Gwiezdne wojny - historie” jest niezapomniana kreacja Donalda Glovera. Nie dość, że Lando w jego wykonaniu ogląda się świetnie, to jeszcze interesująco poprowadzono samego bohatera. Czy komiks rozwijający to podejście do postaci Calrissiana okazał się równie udany i zapadający w pamięć? Przekonajcie się!
W recenzji „Bitwy o Moc” wspomniałem, że twórcy historii ukazujących wydarzenia z odległej galaktyki zbyt często ulegają pokusie nadmiernego wyjaśniania i skupiania się na wątkach, jakie spokojnie mogły dalej spoczywać przykryte zasłoną tajemnicy. I wiecie co? Ponownie do tego doszło! Tym razem fani „Gwiezdnych wojen” otrzymali możliwość poznania powodów stojących za uziemieniem Sokoła Millennium na powierzchni Vandora (chodzi o miejsce pierwszego spotkania Solo i Calrissiana). Pewnie znajdą się osoby, które podczas oglądania filmu o Hanie nurtowała ta kwestia, ale dla mnie mogła ona pozostać niedopowiedzianą i szkoda, że to jej poświęcono część omawianej pozycji. Może spojrzałbym na to nieco łaskawszym okiem, tak jak stało się w przypadku wspomnianego wcześniej komiksu z „Wielkiej Republiki”, ale problem w tym, że dzieło Rodneya Barnesa nie ma wiele do zaoferowania, przez co każda jego wada jest aż nadto widoczna.
„Wszystko albo nic” to kolejna opowieść o człowieku kierującym się własnym dobrem, który koniec końców jednak też zrobił coś z myślą o innych. Tę historię poznaliśmy już wiele razy (to również jeden z wątków obecnych w uniwersum Star Wars od samego początku) i pewnie jeszcze niejeden twórca zdecyduje się na jej wykorzystanie. Jasne, miło raz na jakiś czas poczytać o jakimś zadufanym w sobie draniu, który udowadnia, że stać go na ludzkie odruchy — uśmiech sam wówczas wpełza na usta, a na sercu robi się jakoś cieplej. Szkoda tylko, że tym razem jest to powielenie wiedzy odbiorców na temat charakteru Landa. Niestety wtórność fabuły nie ograniczyła się tylko do tego. Komiksowy wstęp do filmu o Hanie Solo czerpie też z innych dzieł — w tym z przywołanego spin-offu.
Na ekranie widzieliśmy, jak L3 walczyła na Kessel po stronie uciemiężonych droidów. Niemal identyczny fragment znalazł się w recenzowanym komiksie. Rozumiem, że poprawienie losu droidów było jednym z priorytetów L3, ale można było wykorzystać ten wątek w nieco inny sposób niż w postaci powtórki z filmu. W tym momencie odniosłem wrażenie, że choć Rodney Barnes udanie odwzorował relację między Lando i L3 (naprawdę przyjemnie obserwowało się ich przekomarzania), to scenarzyście zabrakło pomysłów na samą droidkę, więc zamknął ją w roli pyskatej towarzyszki protagonisty, która koniecznie musi wziąć udział w jakiejś bitwie z udziałem droidów. Szkoda, bo liczyłem na jakieś nowe informacje lub ciekawe sytuacje z jej udziałem.
Zresztą nie tylko kreacja L3 kuleje. To samo tyczy się tytułowego bohatera. Czasami Lando błyszczy w należyty sposób, by za kilka stron sprawiać wrażenie postaci pisanej na odczepnego. Jego wysokie mniemanie na swój temat, przejawiające się m.in. przy pomocy tekstów w stylu jestem legendą, początkowo bawiło, ale za którąś z rzędu wzmianką o legendzie poczułem się, jakbym czytał o przygodach Groota z odległej galaktyki. Można to było nieco inaczej przedstawić, ale Barnesowi zabrakło umiejętności. Cóż, nie każdy jest Charlesem Soulem (na łamach serii „Star Wars” oraz pierwszej miniserii „Lando” scenarzysta pokazał, jak powinny wyglądać historie z udziałem Calrissiana).
Komiks czyta się szybko, niektóre dialogi bawią, a sama historia jest pełna akcji (sporą część komiksu wypełniają gonitwy, bitwy oraz strzelaniny) i przyjemnie przygodowa, ale nie zmienia to faktu, że mamy do czynienia z pełnym od wtórności średniakiem. To łatwa do zapomnienia opowiastka, która oferuje jedynie możliwość spędzenia kilku miłych (im bardziej jesteście inżynierami Mamoniami, tym ów moment będzie przyjemniejszy) chwil w odległej galaktyce i nic więcej.
Za to nie można mówić o rozczarowaniu warstwą wizualną. Ta jest zwyczajnie bardzo dobra. Paolo Villanelli po raz kolejny pokazał, że świetnie nadaje się do ilustrowania dynamicznych opowieści z odległej galaktyki. Artysta sprawnie lawiruje między bardziej szczegółowymi planszami i odpowiednio rozmytymi kadrami. Ogląda się to z dużą przyjemnością. Dobrze wyszło mu również odwzorowanie postaci znanych z ekranu. Na pochwałę zasługuje też kolorysta Andres Mossa, który idealnie nadaje się do współpracy z rysownikami o dynamicznej kresce. Udowodnił to nie tylko w „Lando”, ale także w komiksach „Rozbite Imperium” i „Kapitan Phasma” (oba zostały opublikowane na łamach magazynu Star Wars Komiks), gdzie nałożył kolory na prace Marca Checchetto.
Komiks został solidnie wydany. Otrzymujemy standardowy format oraz dobrej jakości papier, druk i tłumaczenie. W ramach dodatków zamieszczono galerię alternatywnych okładek.
„Wszystko albo nic” poznaje się szybko i jeszcze szybciej o nim zapomina. Fani tytułowego bohatera i osoby uważające, że powinna powstać druga część „Solo” albo serial poświęcony Lando jak najbardziej mogą sięgnąć po omówiony komiks, ale nie obiecujcie sobie wiele. Pozostali bez żalu mogą go sobie odpuścić i sięgnąć po inną opowieść z uniwersum Star Wars wydaną przez Egmont (a jest w czym wybierać).
Oceny końcowe komiksu „Star Wars. Lando. Wszystko albo nic”
Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.
*Przystępność – stopień zrozumiałości komiksu dla nowego czytelnika, który nie zna poprzednich albumów z danej serii lub uniwersum.
Specyfikacja
Scenariusz |
Rodney Barnes |
Rysunki |
Paolo Villanelli |
Oprawa |
miękka ze skrzydełkami |
Druk |
Kolor |
Liczba stron |
120 |
Tłumaczenie |
Jacek Drewnowski |
Data premiery |
28 sierpnia 2024 |
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Zdj. Egmont / Marvel Comics