
Na ekrany kin zawitał „John Wick 4”! Jak sprawdza się kolejna część sagi o emerytowanym płatnym zabójcy, który wkroczył na drogę zemsty za śmierć swojego ukochanego beagle'a? Zapraszamy do lektury naszej recenzji filmu w reżyserii Chada Stahelskiego.
W czwartej odsłonie cyklu John Wick znów walczy o przetrwanie, trup ściele się gęsto, a b-klasowa symfonia przemocy gun-fu rozgrywa swój najgłośniejszy koncert od czasu ostatniego. Ale zasady się zmieniły. Do ostatecznej rozgrywki, osobiście jak nigdy wcześniej, włącza się zarząd pseudokorporacyjnego świata płatnych zabójców. Działania Wicka ściągają brutalne konsekwencje na nielicznych pozostałych mu jeszcze sojuszników. Zakres narracji ulega poszerzeniu. Choć wszystko wciąż obraca się wokół antyherosa Keanu Reevesa, w stawkach „Johna Wicka 4” chodzi już nie tylko o życie tytułowego zabójcy, a o szereg innych, precyzyjnie otwieranych i zamykanych drobnych wątków rozwijających się wewnątrz głównej struktury tego niemal bezbłędnego akcyjniaka. Film ma czas na przeróżne dygresje. Licząc sobie obszerne 2 godziny i 49 minut wpuszcza do narracji wiele scen, które owocnie wzbogacają ekstrawaganckość świata przedstawionego. Z jednej strony – to zagrywka w trosce o rozbudowanie franczyzy. Z drugiej – podążanie za wzorem modelowego sequela (czyli: więcej, bardziej, mocniej). Twórcy filmu jak mało kto rozumieją przepis na idealną kontynuację. Ba, „Johnem Wickiem 4” przepisują całą książkę kucharską. Takiego widowiska akcji nie było na wielkim ekranie od czasu „Mad Maxa: Na drodze gniewu”.
Recenzje filmu „John Wick 4” możesz obejrzeć też w serwisie YouTube:
Filmy o Wicku osiągnęły w sequelach to, czego osiągnąć nie udało się twórcom kolejnych odsłon „Szybkich i wściekłych”: poruszać się w obrębie pastiszu nie popadając w niezamierzoną autoparodię. Cedzone one-linery Keanu Reevesa niosą z sobą dozę samoświadomości, której próżno szukać w kolejnych kazaniach o potędze rodziny w samochodowym cyklu Vina Diesela. Doskonałe wyczucie konwencji to nie jedyny klucz do sukcesu „Johna Wicka” – ramię w ramię z nim stoi dopieszczona w każdym calu warstwa realizacyjna. W czwartej części, która wprowadza tyle ruchomych elementów, ile tylko jest w stanie zmieścić się w pojedynczym filmie akcji, w spuchniętym od ambicji scenariuszu znalazła się podróż przez Osakę, Berlin i Paryż. Każde miejsce odwiedzane przez Wicka – globtrotera na miarę Jamesa Bonda czy Indiany Jonesa – niesie z sobą imponujące sceny bijatyk, strzelanin i olśniewającej makabry. Po stosunkowo powolnym wstępie widzowie otrzymują ich w istocie tyle, co w poprzednich dwóch częściach razem wziętych. Spiętrzenie akcji w „czwórce” jest tyleż absurdalne, co idealnie spięte z wydłużonym czasem trwania: poczynając od pierwszego starcia z siłami Wysokiego Stołu w Japonii, przez bijatykę w pulsującej od electropopu berlińskiej dyskotece po walkę z wykorzystaniem paryskiego ruchu ulicznego i wspinaczkę na wzgórze Montmartre. Każdy kolejny setpiece bije poprzedni od strony pomysłowości wykonania, pracy kamery i choreografii. Każdy opiera się też na wyraźnie wyodrębnionej wewnętrznej logice, która skutkuje odmiennym rodzajem uzbrojenia i stylu walki. W tyglu znalazły się chociażby neosamurajskie zbroje, katany, kevlarowe garnitury, nunczako i shotguny z ognistą amunicją. „John Wick 4” działa jak finałowa bijatyka filmu: nieustannie pnie się wyżej i wyżej, z każdą kolejną sekwencją udowadniając widowni, że w rękach Stahelskiego i Reevesa rzeczywiście nie ma rzeczy niemożliwych – nie tylko zresztą w scenach walki, a również w kierowaniu kamery na efektowne wywrotki. Wick zalicza w filmie kilka spektakularnych upadków i reżyser nigdy nie rezygnuje z okazji, by maksymalnie wzmocnić ich odbiór w oczach widzów.
Sprawdź też: John Wick przechodzi na emeryturę? Co z piątą częścią serii z Keanu Reevesem?
Na listę precedensów ustalanych „czwórką” trafia też ogromna uwaga poświęcona bohaterom drugiego planu. Metraż zezwala na rozwinięcie między innymi epizodycznego występu kultowego japońskiego aktora Hiroyukiego Sanady, zaś rewelacyjnemu Donniemu Yenowi umożliwia objęcie roli niemal drugiego protagonisty. Sprawdza się w istocie każdy z nowych bohaterów – obok Yena, uwagę przykuwa zwłaszcza Bill Skarsgård, jako wybornie przerysowany Markiz Vincent de Gramont, główny antagonista filmu. Niewiele czasu na ekranie otrzymuje natomiast zmarły przed tygodniem aktor Lance Reddick. Jego wątek ma jednak znaczny wpływ na narrację filmu – co więcej wygrywa niezwykłe rymy z przykrymi okolicznościami otaczającymi premierę.
W niemal bezbłędnej układance chaosu i zniszczenia „Johna Wicka 4” pełnoprawnym fałszem trąci w istocie tylko jeden element i jest nim zakończenie filmu. Narracja wprawdzie parokrotnie powściąga akcję, by umożliwić zapytanie swojego bohatera, co jeszcze może mieć w życiu poza tym całym zabijaniem, ale przez całą ciągłość fabuły „John Wick 4” nie sprawia wrażenia, by warto się było nad tą kwestią rzeczywiście dobrze zastanowić. W konsekwencji, gdy film dociera do końca i każdy, kto miał paść trupem – padł trupem, „John Wick 4” zamyka główny wątek naprędce i osobliwie nieklimatycznie. Trudno powiedzieć, czy Stahelski i Reeves mają dla nas więcej odsłon „Wicka” – ostatnie wypowiedzi sugerują co najmniej dłuższą przerwę od udręczonego zabójcy. Ale jeśli tak miałoby wyglądać zamknięcie losów głównego bohatera, to czwarta część – pod każdym innym względem największy epos akcji ostatnich lat – okrasza cały cykl epilogiem pozostawiającym pewien niedosyt.
Ocena filmu „John Wick 4”: 5+/6
zdj. Lionsgate