„Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera” – przedpremierowa recenzja filmu

Doczekaliśmy się! Premiera „Ligi Sprawiedliwości” w długo zapowiadanej wersji Zacka Snydera w najbliższy czwartek trafi do oferty platformy streamingowej HBO GO. My tymczasem mieliśmy już okazję zapoznać się z filmem i już teraz zapraszamy Was do lektury naszych wrażeń opisanych w specjalnej przedpremierowej recenzji.

Uniwersum DC według Zacka Snydera to niezwykłe miejsce. To tutaj dominujące pośród globalnych widowni rozczarowanie „Człowiekiem ze stali” i „Batmanem v Supermanem” ustąpiło niewytłumaczalnemu fanowskiemu uporowi, by diablo nierównej wizji Snydera wysłuchać do końca. Trudno nie poskrobać się po głowie nad powodem tak wielkiej popularności „Ligi Sprawiedliwości” Zacka Snydera, reżysera, którego wcześniejsze owoce w dziedzinie zawiodły tak wielu. Trudno zarazem się owej ekscytacji nie porwać. W konsekwencji, na blisko dekadę od pierwszego debiutu DCEU, ciśnienie wzrasta wraz z przeświadczeniem, że sprawiedliwości stanie się zadość, a nic złego stać się nie może – wszak twórca odzyskał swoje dzieło, co samo w sobie upewnia, że będzie ono dobre. I cóż, tym razem, wbrew wszelkim przebłyskom racjonalności, w istocie dobre jest. Jest bardzo dobre.

Na pierwszy ogień zasadnicze pytanie: czy „Liga Sprawiedliwości” jest lepsza od „Ligi Sprawiedliwości” Jossa Whedona. Tak, jak najbardziej. Masywny, czterogodzinny „Snyder Cut” bardzo wprawnie opisuje, jak wiele można filmowi zabrać i czym poskutkować może nadmierna interwencja wielkiej wytwórni. Choć od strony fabuły jest to oczywiście ten sam film, co w 2017 roku (grupa bohaterów jednoczy się, by pokonać starożytne zagrożenie z kosmosu), na etapie realizacji samej opowieści doszło do kolosalnych różnic, wykraczających daleko ponad kosmetyczne poprawki i wmontowane „sceny usunięte”. „Snyder Cut” to inny film, podejmujący inne motywy i odmienionych (a przynajmniej: wprawnie pogłębionych) herosów. Co więcej, by spotęgować i tak już niebywały charakter filmu, „Liga” trafiła do fanów w nieoczywistym jak na współczesne hiperwidowiska formacie 4:3. W ramach zwężonego kadru Snyder wyodrębnia portrety swoich herosów, docierając do nich z intymnością, której próżno poszukiwać nie tylko w wersji kinowej, ale i w jego wcześniejszych dokonaniach w DCEU. I choć bohaterom trudno oczywiście konkurować ze swoimi starszymi braćmi, konsekwentnie od dawna rozwijanymi w uniwersum Marvela, to nie sposób nie dojść do wniosku, że Snyder odnalazł chyba w końcu swój język i zrobił nam słodko-gorzki psikus, bo dokonał tego na samym (najprawdopodobniej) końcu. Na ten rozwój warto jednak zwrócić szczególną uwagę, bo najlepszy kontrast w „Snyder Cut” odczuwamy nie między dwiema „Ligami”, a między reżyserską wersją filmu i „Człowiekiem ze stali” oraz „Batmanem v Supermanem”. Szczególnie w zestawieniu z tamtymi, „Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera” wydaje się dziełem dalece bardziej spójnym i ukierunkowanym.

00_2258062_5515421_2880x2160-min.jpg

Poprawki nastąpiły zresztą nie tylko w charakteryzacji, ale i elementach wpasowujących film Snydera w ramy swoistej gigantomachii. Względem wariantu kinowego, scenom akcji przywrócono tu wizualną logikę, grawitację i poczucie narracyjnej „ciężkości”. Względem poprzednich „części” DCEU od Snydera, wpisano w owe sceny trwalsze powiązanie ze scenografią – walki, które pokazuje tu reżyser, nie sprawiają już wrażenia pacynek rzucanych po pokoju z zielonymi ścianami, a stają się efektownymi laurkami hiperstylizacji, za którą jedni reżysera pokochali, a inni nie. Po swojemu Snyder wykończył też efekty postaci, polepszył modele CGI i wmontował znakomitą ścieżkę dźwiękową, za którą odpowiada Junkie XL. Dodajmy, że zreperowano też rolę Batmana w filmie (którego Whedon pogrzebał szeregiem niby-śmiesznych scenariuszowych baboli), zaś Cyborga, Aquamana i Flasha zepchnięto z marginesu do centrum zainteresowania narracji i podarowano pełnoprawne, uwypuklone wątki. Z kolei główny antagonista widowiska, Steppenwolf, zyskał w nowym montażu na charakterologicznej kubaturze i z dwuwymiarowego kosmicznego brutala zmienił się w... kosmicznego brutala z wyraźną i dość udaną motywacją. W efekcie poprawny, choć nieciekawy film superbohaterski przekształcił się w epikę fantasy, osiągającą owe masywne mitologiczne proporcje, które Snyder uparcie obiecywał w poprzednich filmach.

Żeby nie było jednak zbyt idealnie, Snyder nie byłby Snyderem, gdyby nie zawarł w filmie paru niepotrzebnych elementów. Spośród mniej lub bardziej wtrętnych decyzji i pomyłek, najbardziej widowisku niepotrzebny wydaje się wydłużony epilog. Ostatnia część filmu zagrała tu niczym niezrealizowany koncert życzeń i przeciętnie napisany zwiastun ciągu dalszego, do którego, jak twierdzi sam reżyser, nigdy nie dojdzie. A jednak... kto wie, czy wszystko faktycznie stracone? Nowa wersja „Ligi” nie jest oczywiście dziełem bez wad i przeciętnych wyborów, ale z pewnością ma w sobie potencjał, by przemówić do niejednego sceptyka.

Słowem podsumowania, premiera nowej „Ligi Sprawiedliwości” to przede wszystkim masywne święto fanów, celebracja ich zaangażowania, nieustępliwości i oddania, które przekuło w rzeczywistość niemożliwy sen dystrybucyjny. Celebrujmy zatem i my. Widowisko Zacka Snydera to wszak bardziej już happening niż zwykły film. Głośny, bombastyczny i wynagradzający oczekiwania. Koniec końców, mimo jakości finałowego „przecinka”, trudno też nie połknąć przynęty, zarzuconej przez reżysera, który niby się z uniwersum żegna, a niby nie. A co mi tam, łyknę: #RestoreTheSnyderVerse.

Ocena końcowa: 4+/6

Zdj. Warner Bros.