MARTIN McDONAGH: Najpierw pisz, potem reżyseruj, czyli analiza twórczości autora „Duchów Inisherin”

Już, bądź mając na uwadze datę światowej premiery – DOPIERO, 20 stycznia 2023 roku na ekranach polskich kin pojawi się obraz pod tytułem „Duchy Inisherin”. Produkcja ta objawiła się światu w trakcie weneckiego festiwalu filmowego, a po pokazie podczas BFI London Film Festival na łamach portalu Filmożercy.com opublikowaliśmy entuzjastyczną recenzję pióra Karola Urbańskiego (gorąco zachęcam wszystkich czytelników do zapoznania się z niniejszym artykułem). Długo wyczekiwany przez miłośników nietuzinkowej rozrywki tytuł stał się podstawą do rozważań na temat natury stylu jego autora – Martina McDonagha. Kinomanów doceniających filmografię twórcy „Trzech billboardów za Ebbing, Missouri” zapraszam do lektury poniższej analizy dokonań tego wyjątkowego artysty.

Dialog w sztuce filmowej stanowi wyzwanie dla niejednego początkującego artysty, siłującego się ze scenopisarskim rzemiosłem. Wypowiedzi bohaterów muszą wypadać naturalnie w świecie przedstawionym, służyć rozwojowi historii, ale przede wszystkim – nie powinny zalewać widza zbędną ekspozycją. Aaron Sorkin praktycznie w każdym wywiadzie, w którym poruszony zostaje temat warsztatu pisarskiego, mówi o tworzeniu rozmów między bohaterami, jak o konstrukcji utworu muzycznego. Kwestie jego autorstwa posiadają wyrazisty rytm, tempo i metrum; składają się z konkretnej ilości sylab oraz powtarzanych sformułowań, działających niczym refren. Teksty Sorkina są dla aktorów niczym partytura, a czytając jego scenariusze nietrudno to zauważyć – bodaj najbardziej transparentnym przykładem tych reguł jest wyreżyserowany przez Davida FincheraThe Social Network”. Innym twórcą, który z podobnym namaszczeniem konstruuje dialogi w swoich dziełach jest, rzecz jasna, Quentin Tarantino. Autor kultowego „Pulp Fiction” w wywiadzie z 2002 roku omawia inspiracje Jean-Luciem Godardem, kwitując, iż jednym z najważniejszych elementów jego estetyki jest „poezja między wersami”. Wskazuje on na brak dosłowności, a także podtekst zakopany pod toną z pozoru nieistotnych dialogów – jest to kolejny czynnik okraszający trudną sztukę pisania rozmów między bohaterami wyrazistym charakterem oraz walorami interpretacyjnymi.

Określenie „rozmowa” jako synonim dla dialogu w scenopisarstwie jest prawdopodobnie nie najszczęśliwszym wyborem. W życiu codziennym standardowa konwersacja może być pełna nieistotnych informacji, mało błyskotliwa lub zwyczajnie nudna, a więc usiana cechami, których kwestie scenariuszowe powinny się wystrzegać. Przywołani twórcy, mając pełną tego świadomość, odpowiednio stylizują wypowiedzi postaci filmowych – poprzez ich muzyczną jakość oraz utrzymanie właściwej dla sceny dynamiki. Cechy te są również widoczne w dorobku brytyjsko-irlandzkiego dramaturga, scenarzysty i reżysera – Martina Faranana McDonagha. Mimo iż jego kinowe portfolio jest wyjątkowo skromne to od początku kariery odznaczało się konsekwencją, niejednoznacznością, zmysłem obserwacyjnym, a także – uchem do dialogów. Wykorzystywane pisarskie techniki, choć znane są również z dzieł innych utalentowanych artystów, to w połączeniu z niecodzienną wrażliwością (na którą składa się ekstrakt z empatii do bohaterów i biegłość w posługiwaniu się czarnym humorem) oraz intrygującymi motywami fabularnymi zaowocowały unikatowym stylem.

McDonagh_02.jpg

Martin McDonagh urodził się 26 marca 1970 roku w Londynie, ale ze względu na pochodzenie swoich rodziców – irlandzkich emigrantów – ma podwójne obywatelstwo. Mając 14 lat przeznaczył zarobione przy dorywczych pracach pieniądze, by zobaczyć na deskach teatru swojego idola, Ala Pacino, w dramacie „American Buffalo” pióra Davida Mameta (którego twórczość będzie punktem odniesienia dla wczesnych dokonań autora „7 psychopatów”). Dwa lata później wzorem swojego starszego brata – również odnoszącego później sukcesy filmowca, Johna Michaela McDonaghaMartin porzuca szkołę, by oddać się całkowicie swojej pasji, czyli pisaniu. Przez najbliższych dziesięć lat nieustannie rzeźbił warsztat, podpisując się pod pierwszymi tekstami dramatycznymi, jednocześnie podsycając swoje zamiłowania lekturą powieści ulubionych pisarzy oraz seansami filmowymi. Po latach wyznał, iż ma większy szacunek do historii kina niż do teatru, argumentując tę postawę choćby w wywiadzie dla The Guardian z 2015 roku – „Pogodziłem się z tym, że teatr nigdy nie będzie tak prowokujący, jak bym sobie tego życzył”. Mimo tego, to właśnie teatr przyniósł mu rozpoznawalność i pierwsze sukcesy w drugiej połowie lat 90., a krytycy uznali go za nowy, kontrowersyjny głos irlandzkiej sceny.

Pierwszymi wystawionymi dziełami McDonagha były sztuki wchodzące w skład trylogii Leenane, czyli „Królowa piękności z Leenane”, „Czaszka z Connemary” oraz „Samotny Zachód”. W międzyczasie dramaturg pracował nad „Kaleką z Inishmaan”, a także „Porucznikiem z Inishmore”, które stanowiły część niekompletnej trylogii arańskiej. Rozdział zamykający drugą trylogię młodego pisarza pod tytułem „The Banshees of Inisheer” zdaniem autora był nieudany i nie doczekał się premiery, ale projekt nie został całkowicie zapomniany, gdyż stanowi on podwaliny pod scenariusz do późniejszej produkcji kinowej – „Duchy Inisherin”. Mimo deklarowanej niechęci do teatralnej sztuki wyrazu („Piszę sztuki takie, jakie chciałbym zobaczyć, gdybym chodził do teatru” – przytacza jego słowa Encyklopedia Teatru Polskiego) można odnieść wrażenie, że stał się on stałym domem artysty. Nawet po rozpoczęciu kariery w branży filmowej (a był to start z przytupem, uhonorowany statuetką Oscara w kategorii najlepszy krótkometrażowy film aktorski) wciąż, w przerwach od pracy na planie zdjęciowym, wystawia kolejne sztuki (np.: „Jednoręki ze Spokane” z 2010 roku lub „Kaci” z 2015 roku).

McDonagh_03.jpg

Po zrealizowaniu w 2004 roku krótkometrażowego „Sześciostrzałowca” z Brendanem Gleesonem w roli głównej przyszedł czas kinowy debiut, czyli „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”. Nieszczęsny polski przekład oryginalnego tytułu („In Bruges”), którego źródłem jest hasło reklamowe z zagranicznych plakatów promocyjnych, nie powinien nikogo zniechęcać. Podobnie do wielu wielkich artystów, również McDonagh od początku kariery doskonale wiedział, w jaki sposób chce opowiadać swoje historie, a jego narracja wyróżnia się niesłychaną wyrazistością. Komediodramat z 2008 roku jest koncentratem stylu, który konsekwentnie będzie rozwijany w ciągu kolejnych lat; stylu, który przyniesie mu uznanie krytyki, a także sympatię publiczności. Tyczy się to zarówno scenopisarskiej maniery – omawianej wcześniej formy dialogów, niejednoznacznych relacji między bohaterami lub przedstawianego z humorem dramatycznego kontekstu wydarzeń – jak i charakterystycznej reżyserii.

Po odkryciu wszystkich niuansów oraz tajemnic fabularnych dzieła McDonagha, opowieść o parze płatnych zabójców, wysłanych na wykonanie zlecenia w Brugii zakrawa na dramat o wadze antycznej tragedii. Pracuje na to również ścieżka dźwiękowa Cartera Burwella, którego senne, fortepianowe melodie oddają klimat panujący na uliczkach belgijskiego miasta. Ta posępna atmosfera i ciężar konfliktu – paradoksalnie – doskonale komponują się z błyskotliwym dowcipem lub okazjonalną komedią sytuacyjną. Zbudowanie postkomediowej fasady na solidnym, dramatycznym fundamencie nie gwarantuje jednak całkowitego rozładowania wagi humanitarnej natury dylematów przedstawionych w jego filmach. Martin McDonagh nie zapomina, by traktować swoich bohaterów, jak ludzi z krwi i kości – nawet gdy podejmują absolutnie nieracjonalne decyzje; nawet gdy rządzi nimi chęć zemsty bądź wykazują zachowania obsesyjne. Sukces tego kinowego koktajlu jest także zależny od zrozumienia tekstu przez zaangażowanych aktorów i (na szczęście!) trzeba przyznać, że Colin Farrell i Brendan Gleeson ogrywają swoje postaci ze wskazaną wieloznacznością. Cieszy fakt, że ten niecodzienny duet wytworzył na ekranie wyjątkową chemię oraz intrygującą dynamikę, a w filmografii McDonagha nie będzie to ostatnie spotkanie utalentowanych Irlandczyków.

McDonagh_04.jpg

Niestety, doskonały mariaż teoretycznie nieprzystających do siebie elementów nie sprawdza się na każdym fabularnym gruncie. To, co „zagrało” w snutej w niespiesznym tempie opowieści o belgijskim czyśćcu jest niemalże całkowicie nieobecne w filmie „7 psychopatów”. W produkcji z 2012 roku brakuje wielu cech charakterystycznych stylu autora, a całość sprawia wrażenie nieudanej metazabawy z niespójnym światem przedstawionym, wynikającym z gatunkowego rozdarcia. Obsadzony ponownie w głównej roli Colin Farrell wciela się w Marty’ego – scenarzystę z blokadą twórczą, który siłuje się z napisaniem tekstu o tytułowych psychopatach. W trakcie przedstawianej historii Marty uznaje, że nie jest to dla niego odpowiednia tematyka i – intencjonalnie bądź nie – można w nim zobaczyć odbicie samego McDonagha. Autoironia okazała się jednak mieczem obusiecznym; orężem, z którym reżyser ten nie radzi sobie z wyjątkową gracją. Inscenizowana autotematyczność dynamizuje narrację, przypominającą w tym wydaniu niepoukładane filmowe puzzle, uwypuklając schematy rządzące kinem w mało błyskotliwy sposób. Wciąż jest to projekt odznaczający się warsztatową sprawnością, podkreślający wyobraźnię autora, ale przy okazji – udowadniający, iż nie w każdej konwencji McDonagh czuje się swobodnie.

Cyklicznie pojawiający się w produkcjach reżysera Farrell to nie jedyne nazwisko potwierdzające, że lubi on otaczać się zaufanymi współpracownikami. Wystarczy wspomnieć o jego nadwornym kompozytorze Carterze Burwellu, operatorze Benie Davisie lub innych aktorach, z którymi znajomość nawiązał na planie „7 psychopatów” – Woodym Harrelsonie i Samie Rockwellu. Dla drugiego z panów występ w kolejnym projekcie Martina McDonagha – „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” – zakończy się triumfalnym pochodem podczas ceremonii rozdań najważniejszych nagród branżowych. Do rzeczy – osadzona w fikcyjnym mieście Ebbing historia matki walczącej o sprawiedliwość, desperacko szukającej prawdy na temat śmierci córki to majstersztyk! Jest to czysto subiektywne stwierdzenie, ale za każdym razem, typując najlepsze scenariusze minionej dekady „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” to pierwszy tytuł, który przychodzi mi do głowy. Produkcja wyjątkowo świeża i zaskakująca, z czytelnie zarysowanymi motywacjami postaci oraz bogactwem eksploracji dualizmu filmowego konfliktu.

McDonagh_05.jpg

Absolutnie wszystko jest tu na swoim miejscu – McDonagh zapewnia widzom emocjonalny rollercoaster, umiejętnie dawkując informacje w mistrzowsko budowanej ekspozycji; nie brakuje tu dramatycznych zwrotów akcji, chwil zadumy i wzruszenia lub piekielnie inteligentnego humoru, który stanowi wybuchową mieszankę absurdu oraz ciętego języka bohaterów. Frances McDormand wspina się na Himalaje aktorstwa w celu przedstawienia niejednoznacznej natury Mildred – kobiety zranionej i osamotnionej, prześladowanej przez wspomnienie szorstkiej relacji z zamordowaną córką, a jednocześnie zaślepionej przez obsesję mściwej „baby z jajami”, z którą lepiej nie zadzierać. Fascynująca jest również dynamika relacji między publicznością a poszczególnymi bohaterami – sympatia do nich, a także poparcie i krytyka ich postaw wobec przybierającego na wadze starcia protagonistki z miejscową policją będzie ulegać przebiegunowaniu w trakcie trwania seansu. Fenomenalny, pełen trafnych obserwacji i nieoczywistych wniosków scenariusz oraz rozważna, wykorzystująca potencjał tekstu reżyseria; tragiczna historia o beznadziejnym poszukiwaniu – dających jedynie pozorny spokój – odpowiedzi odziana w szaty celnego dowcipu… Skrystalizowana wrażliwości Martina McDonagha.

W artykule opublikowanym na portalu The Atlantic zostały przytoczone słowa brytyjsko-irlandzkiego artysty, który określił siebie mianem „najbardziej leniwego filmowca na świecie”. Patrząc na odstępy w czasie w realizacji kolejnych projektów filmowych to – nawet mając na uwadze pracę dla teatru – ta samokrytyka wydaje się uzasadniona. Po chwili jednak wprowadza korektę, zmienia perspektywę na swoją twórczą taktykę, zadając sobie retoryczne pytanie – „Ale jeśli pozostało Ci na przykład 20 lat, czy chciałbyś stworzyć 20 filmów lub sztuk teatralnych, które po prostu znikną?”. Ta dbałość o jakość prezentowanych historii z pewnością wynagradza widzom oczekiwanie na następne tytuły sygnowane jego nazwiskiem. Po pięciu latach od premiery „Trzech billboardów za Ebbing, Missouri” przyszedł moment na przedstawienie światu nowego dzieła i również tym razem McDonagh udowodnił swą niesamowitą klasę. „Duchy Inisherin” to historia, która powstawała przez niemal dwie dekady, gdyż początkowo miała być wystawiana w teatrze jako część zamykająca trylogię arańską. Wspaniała, kameralna opowieść o skłóconych przyjaciołach, będąca zarazem metaforą wewnętrznych konfliktów w Irlandii już zbiera żniwo w corocznych konkursach branżowych, ciesząc się dotychczas choćby dwoma Złotymi Lwami zdobytymi podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji.

McDonagh_06.jpg

Na ekran wraca duet znany z „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”, czyli Colin Farrell oraz Brendan Gleeson. Aktorzy są w wybornej formie i wraz z całym zespołem prezentują się od najlepszej strony, doskonale rozumiejąc emocjonalność stojącą za tekstem, a także popisując się rewelacyjnym komediowym wyczuciem chwili. „Duchy Inisherin” to film słodko-gorzki; swego rodzaju krytyka społeczno-polityczna na temat demonów rozrywających Irlandię od środka, ukryta pod niepozornym płaszczem trywialnej waśni dwóch prowincjuszy. Prócz tego znajdziemy tam prosty, ale oddziałujący z wielką mocą motyw siły męskiej przyjaźni, refleksję na temat poświęcenia dla sztuki oraz dywagacje nad istotą bycia zapamiętanym. McDonagh umieszcza te wątki w swoim scenariuszu bez usilnej potrzeby interpretacyjnego kamuflażu, przez co niektórzy mogą mu zarzucić bezpośredniość lub brak subtelności. Byłyby to jednak uwagi rzucane na wyrost, gdyż konstrukcja tego filmowego przedsięwzięcia pozwala traktować „Duchy Inisherin” zarówno jako oryginalną komedię kumpelską osadzoną w latach 20. XX wieku, jak i punkt wyjściowy do rozważań na temat niedorzeczności i skali wojny domowej. Imponujące zdjęcia Davisa, przyozdobione zniewalającymi lokacjami, na które składają się wyspy Inis Mór i Achill jedynie dodają wartości temu wyjątkowemu kinowemu doświadczeniu.

Martin McDonagh, na łamach przywoływanego wcześniej The Guardian, wspominał, iż przystąpienie do pracy z myślą o srebrnym ekranie wymusiło na nim zajęcie reżyserskiego stołka w celu ochrony wizji artystycznej oraz przeciwstawieniu się ingerencji wytwórni w napisany scenariusz. Walkę o duszę, a także autonomię dzieła widać praktycznie w każdej produkcji skromnej dotychczas filmografii twórcy, która odznacza się charakternością i słodko-gorzkimi pointami odzianymi w zaskakująco przystępną formę; mariaż przejmujących historii oraz poważnych dylematów z inteligentną komedią. Recenzenci wraz ze specami od marketingu chętnie zestawiają jego dokonania ze stylem Quentina Tarantino – jest to na pewno zrozumiałe w kontekście maniery dialogowej, a w dodatku skutecznie napędza promocję tytułów. Warto jednak zauważyć, że emocjonalny rdzeń scenariuszy McDonagha posiada wspólny mianownik z tematyczną sferą zainteresowań braci Coen, co jest podkreślane w atmosferze snutej przez rozpoznawalną muzykę Cartera Burwella, będącego stałym współpracownikiem tych artystów. Nietypowa elegancja oraz ekranowa bezkompromisowość Martina McDonagha zachwyca widzów, a po projekcji „Duchów Inisherin” pozostaje nam mieć cichą nadzieję, aby oczekiwanie na kolejną premierę jego dzieła trwało krócej niż pięć lat.

zdj. Universal Pictures / CBS Films / Disney