NOSTALGICZNA NIEDZIELA #118: „Niezniszczalni” (2010-2014)

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Po krótkiej noworocznej przerwie kontynuujemy nasz cykl, tym razem w nieco inny sposób podchodząc do tytułowej nostalgii. Filmy, którymi się zajmiemy, nie są tak stare, by je wspominać z sentymentem, ale same w sobie się na tym sentymencie do minionych czasów mocno opierają. Robią z niego fundament dla swoistego hołdu dla kina sprzed trzech dekad. Mowa oczywiście o trylogii „Niezniszczalnych”, będącej doskonałym przykładem na to, jak coś dobrze zacząć i następnie koncertowo zepsuć.

Sylvester Stallone, od zawsze jeden z moich ulubieńców, gdzieś tak w połowie lat 90. przestał pojawiać się w filmach, po które z zainteresowaniem sięgałem (pomijając niezłe „Copland”, z którym zapoznałem się ze sporym opóźnieniem). Taki stan rzeczy utrzymywał się przez blisko dziesięć lat aż do czasu, gdy Sly zdecydował się wrócić do swych najbardziej znanych postaci. Jako pierwszy w 2006 roku powrócił Włoski Ogier. Do jego powrotu z początku odnosiłem się z pewną rezerwą, ale koniec końców okazało się, że dostaliśmy jeden z najlepszych filmów serii, stanowiący dużo lepsze jej zakończenie (do czasu) niż „Rocky V”. Zaraz po „Rockym”, przyszła pora na kolejną odsłonę przygód weterana z Wietnamu, Johna Rambo. Tu już nie było tak dobrze, film pozostawiał spory niedosyt, choć miał też szereg zalet, za sprawą których wracam doń regularnie. A potem przyszła kolej na coś nowego… no, może nie do końca, bo wyrastającego z tradycji kina akcji ery VHS, ale przynajmniej nie była to kolejna kontynuacja. Planowany film miał opowiadać o dowodzonej przez niejakiego Barneya Rossa (w tej roli Sly) grupie twardzieli-najemników, wykonujących misje, których nikt inny by się nie podjął. Tym, co przyciągnęło moją uwagę, był zamysł polegający na obsadzeniu w filmie kilku znanych, acz dość przebrzmiałych nazwisk z wyciągniętym z otchłani straight-to-video Dolphem Lundgrenem na czele. Udział zaproponowano także Kurtowi Russellowi i Van Damme’owi, obaj jednak odmówili (drugi z nich później tego żałował i pojawił się w sequelu). Załapali się za to Eric Roberts, Gary Daniels, Jet Li i Mickey Rourke, który wygospodarował chwilę czasu w przerwie zdjęć do „Iron Mana 2” (stąd jego taki, a nie inny wygląd). Prócz nich także Jason Statham (jakoś tak wyszło, że z jego filmami nie miałem wcześniej do czynienia), jako Lee Christmas, prawa ręka Rossa,  oraz panowie, którzy przynajmniej z postury przypominali action-herosów lat 80., czyli zapaśnicy Steve Austin i Randy Couture oraz Terry Crews (w miejsce Wesleya Snipesa, który akurat siedział w więzieniu). Epizodyczne role zaliczyli także Bruce Willis i Arnold Schwarzenegger.

Co z tego wyszło? Ano wzorowo zrealizowany, pełnokrwisty akcyjniak, fabułą i obsadą przywodzący na myśl stare klasyki. I owszem, sceny akcji zrealizowano na sposób raczej współczesny, ale to nowe wdzianko przypasowało naszym herosom idealnie. Mamy tu dość standardową historyjkę z uwikłanym w narkotykowy biznes byłym agentem CIA (Roberts) i władającym fikcyjnym środkowoamerykańskim państewkiem dyktatorem (David Zayas), których trzeba czym prędzej zlikwidować. Po drodze nasi bohaterowie sklepią kilka facjat, uratują dziewczyny i odstrzelą dziesiątki wrogów. Nie obejdzie się też bez konfliktów w drużynie – Dolph Lundgren wciela się bowiem w zbuntowanego członka oddziału, który narobi kolegom kłopotów. Efektowne pojedynki (Sly vs Steve Austin czy też Dolph vs Jet Li) stanowią tu niewątpliwie gwóźdź programu. Film od początku do końca trzyma dobre tempo, sceny akcji są zróżnicowane i efektowne – szczególnie wybuchowy finał rozgrywający się w rezydencji wspomnianego dyktatora. Prócz samego Stallone'a prym wiedzie Statham, który dostał drugą największą rolę. Reszta ekipy pozostaje na drugim planie, choć każdy otrzymuje moment, w którym może zabłysnąć. Dość powiedzieć, że z kina wychodziłem wręcz zachwycony i nie byłbym w stanie wskazać w tym filmie jakichkolwiek poważniejszych problemów wpływających negatywnie na jego ocenę. Czysty i nieskrępowany VHSowy action-fun. Po czymś takim zapowiedziany sequel z miejsca wskoczył do mojego TOP 5 najbardziej wyczekiwanych premier.

Oczekiwania wzrastały z każdą chwilą, szczególnie gdy okazało się, że w większych rolach powrócą Willis i Schwarzenegger, do ekipy dołączy Chuck Norris, a przeciwnikiem naszych bohaterów zostanie  Jean Claude Van Damme, u boku którego stanie współczesny gwiazdor kina kopanego, Scott Adkins. W miejsce Slya, który reżyserował część pierwszą, za kamerą miał stanąć reżyser „Con Air”, Simon West.

Czas oczekiwania na kontynuację „Niezniszczalnych” umilić miała wersja reżyserska pierwszego filmu, która ukazała się na Blu-ray w maju 2011 roku. Niestety, podobnie jak reżyserska wersja czwartego „Rambo”, nie wnosiła ona do tematu niczego interesującego. Kilka alternatywnych dialogów, kilka krótkich dodatkowych scen i ujęć, no i piosenki, z których jedna, wstawiona do finałowej akcji, tylko zepsuła jej odbiór. Ot ciekawostka jednorazowego użytku, przy okazji kolejnych powtórek wracałem wyłącznie do wersji kinowej.

W końcu, gdy sequel zawitał w polskich kinach, bezzwłocznie wybrałem się na seans tylko po to, by… przeżyć jedno z większych kinowych rozczarowań w życiu. Co się okazało? Przede wszystkim to, że z filmu zrobiono meta-parodię, okraszoną taką ilością mrugania do widza, że zaczęło ono przypominać nerwowy tik. Postacie, na które liczyłem, nie wniosły do filmu nic ciekawego. Van Damme robił, co prawda, groźne miny, ale finałowa walka z jego udziałem była jednostronna, krótka i kompletnie nijaka, w dodatku można odnieść wrażenie, że wmontowano w nią dwa razy jedno i to samo kopnięcie (zdecydowanie lepiej wypadło natomiast starcie Statham-Adkins). Chuck Norris został doklejony do filmu taśmą samoprzylepną, pojawił się na dwie minuty, opowiedział dowcip o sobie samym i strzelił kilka razy. Niby fajnie było popatrzeć, jak Willis i Schwarzenegger razem rozwalają hordy przeciwników, ale także ich występ w filmie był zrobiony na siłę i bez pomysłu. Co gorsza, pewne decyzje podejmowane przez bohaterów wskazywały na to, że są oni świadomi tego, że występują w filmie w rolach głównych i nie mogą zginąć. Kino akcji rządzi się swoimi prawami i wiadomo, że jego bohaterowie niejednokrotnie wychodzą bez szwanku z sytuacji, których przeżyć nie sposób. Co innego jednak, gdy po prostu z nich wychodzą, a co innego, gdy w tego typu sytuacje sami się pchają, najwyraźniej licząc na cud, i to w sytuacji, gdy wcale tego robić nie muszą (piję tu do sceny z samolotem i kopalnią – wyżyna absurdu, która przekroczyła moją granicę tolerancji).

Co jeszcze? Zmarnowano Dolpha Lundgrena, robiąc z niego nijakiego comic reliefa, który nie ma do roboty nic ciekawego i nawet w scenach akcji ginie gdzieś w tle. A skoro już przy akcji jesteśmy, to wiąże się z tym bodaj największy grzech tej produkcji. Prócz trzynastominutowej sekwencji otwierającej i trwającego 10 minut finału (który temu z jedynki może buty czyścić), akcji tu praktycznie nie ma. Kiedyś, na potrzeby dyskusji na jakimś forum, siadłem ze stoperem i zmierzyłem czas trwania scen akcji w „Niezniszczalnych 2”, jakie wnioski? Mamy bójkę w barze (całe trzy sekundy), trwającą dwie minuty marną akcję z domyślnym udziałem Chucka Norrisa (którego w tej scenie nie widać), kolejną liczącą 90 sekund strzelaninę i potem jeszcze 5 sekund strzelania. Tyle. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełniały marniutkie efekty specjalne oraz wygląd samego filmu, który w teorii miał chyba symulować surowe i ziarniste produkcje z minionych lat, podczas gdy w praktyce wyglądał jak pokryty warstwą paskudnego szumu, który nijak nie przypominał naturalnego filmowego ziarna. Wiele ujęć w filmie prezentowało się wręcz tragicznie pod względem jakości obrazu i jeśli był to celowy zabieg „artystyczny”, to niestety kompletnie chybiony. Ogólnie rzecz biorąc – zjazd poziomu wręcz niesamowity. Całe szczęście, tej samej jesieni to, czego nie dał mi sequel „Niezniszczalnych”, zrekompensował z nawiązką „Dredd” z Karlem Urbanem.

Choć na samą myśl o tym sequelu mimowolnie zgrzytałem zębami okazuje się, że widzom film się podobał, zarobił nieco lepiej niż część pierwsza i zebrał nieco lepsze recenzje. Cóż, widać do czasów ery VHS trzeba nawiązywać w sposób głupkowaty i przesadzony, żeby było dobrze. No nic, jako że odnotowano kolejny sukces to i na kolejny sequel nie trzeba było długo czekać. I choć tym razem nie robiłem już sobie takich nadziei jak poprzednio, to jednak wciąż wyczekiwałem wszelkich związanych z produkcją newsów, licząc na to, że wraz ze zmianą reżysera całość pójdzie tym razem w ciekawszym niż ostatnio kierunku.

Jak się okazało, tym razem do obsady mieli dołączyć Harrison Ford (w miejsce Willisa, z którym nie dogadano się w aspekcie finansowym), Kelsey Grammer, Antonio Banderas i Wesley Snipes (który zdążył już wyjść z więzienia), a w roli złoczyńcy – Mel Gibson. Fakt, że brzmiało nieźle. Zdecydowanie gorzej zapowiadał się jednak pomysł dokooptowania do obsady „świeżej krwi” (w tym Kellana Lutza i Rondy Rousey), który stał niejako w sprzeczności z ideą całej serii. Jak się okazało, Sly wpadł na „genialny” pomysł, by w ten sposób dotrzeć do szerszej publiczności (wnioskując po wyglądzie zwiastunów, można odnieść wrażenie, że próbowano przemówić zwłaszcza do fanów „Szybkich i wściekłych” – serii, w której w międzyczasie zadomowił się Jason Statham). Związanym z tym najgorszym ciosem była wiadomość o tym, że „Niezniszczalni 3” otrzymają kategorię wiekową PG-13, co przekreślało szanse na kontynuowanie krwistych tradycji dwóch pierwszych części. Niestety (a może i stety) te pomysły zemściły się na twórcach. Nie tylko nie udało się poszerzyć widowni, bo jej młodsza część nie była serią zainteresowana, ale przy okazji zrażono i dotychczasowych fanów, robiąc film skierowany nie wiadomo właściwie do kogo. W efekcie zanotowano zdecydowanie słabszy wynik finansowy, a przyszłość serii stanęła pod znakiem zapytania (i na dobrą sprawę po dziś dzień pod nim stoi). Warto w tym miejscu wspomnieć, że jakiś czas po premierze Sly przyznał, że decyzje podjęte przy produkcji trzeciej odsłony były błędne, i obiecał się poprawić. Cóż, lepiej późno niż wcale...

Tym razem, mocno zniechęcony, nie wybrałem się nawet do kina, ale przy pierwszej okazji zapoznałem się z filmem i… cóż mogę powiedzieć. W stosunku do dwójki poprawiono jedno – znowu było nieco poważniej. Na plus wyszły występy Banderasa (z którego był tu całkiem sympatyczny comic relief) i Gibsona, który w roli przeciwnika wypadł wyraźnie lepiej niż Van Damme, ale to by było na tyle. Problemów znowu nie brakuje – największym z nich jest fakt, że stara ekipa zostaje szybko odprawiona przez Slya (który tym razem jest praktycznie jedynym głównym bohaterem) i znika z filmu na jakąś godzinę, podczas gdy Barney Ross buja się z grupką leszczy, którzy nikogo nie obchodzą. A gdy w końcu przychodzi moment opamiętania i do akcji ponownie wkraczają nasi ulubieńcy, Patrick Hughes serwuje nam toporny, dłużący się niemiłosiernie i do tego bezkrwawy finał (wydana na Blu-ray wersja rozszerzona poprawiła sytuację pod tym ostatnim względem, ale tylko w minimalnym stopniu), który usypia widza monotonnymi scenami akcji. Problemem jest tu z pewnością rozkład sił – po jednej stronie mamy Slya, Dolpha, Arnolda, Jeta Li, Stathama, Banderasa, Forda, Snipesa, Couture’a + jeszcze wspomnianych świeżaków; po drugiej – Gibsona i niezliczone hordy mięsa armatniego. A przecież sednem tych filmów powinny być starcia między gwiazdami kina akcji albo przynajmniej postawienie klasycznych wymiataczy naprzeciwko wyrazistych przeciwników (tak, jak to miało miejsce w jedynce) – udało się to w szóstej odsłonie „Szybkich i wściekłych” i to nawet bez bardziej znanych nazwisk po drugiej stronie barykady, czemu miałoby się nie udać z taką obsadą? Tymczasem prócz finałowej bitki Slya z Melem (bez szału niestety) nie ma co liczyć na tego typu atrakcje. Czy nie lepiej byłoby zrobić ze Snipesa i Banderasa pomagierów postaci granej przez Gibsona? Lub przynajmniej sprawić, by się okazało, że młoda ekipa przechodzi na stronę tych złych, przekupiona przez ich szefa? W tym przypadku finał mógłby być odrobinę bardziej satysfakcjonujący (za sprawą ich śmierci z rąk naszych klasycznych twardzieli, ma się rozumieć). Ale nie, gdzie tam. Wszyscy są „dobrzy”, nikt prócz złoczyńców nie ginie, a sprawiających problemy przeciwników brak. Nie pomaga filmowi też czas trwania, o blisko pół godziny dłuższy niż w przypadku dwóch poprzednich części. Niestety w tym przypadku tylko zwiększa to narastające znużenie. W stosunku do poprzednika zmienił się wygląd filmu – tym razem darowano sobie dziwaczne zabiegi paskudzące obraz, ten jednak pozostawał pozbawiony wyrazu i odznaczał się wyglądem typowym dla współczesnych produkcji o niezbyt wysokim budżecie. Po raz kolejny dały się też we znaki marne efekty specjalne, szczególnie w scenach z udziałem helikopterów w finale filmu.

„Niezniszczalni 3” właściwie pogrzebali dla mnie tę serię. Za ich sprawą straciłem resztki entuzjazmu, a kolejne newsy o możliwych terminach realizacji części czwartej (czy też spin-offa ze Stathamem) kwitowałem obojętnym wzruszeniem ramion. Tym sposobem coś, co zaczęło się jako zgrabne i udane nawiązanie do klasyki kina akcji, następnie przeobraziło się w jej marną parodię, by ostatecznie skończyć jako PG-13-popłuczyna, która zgubiła z oczu pierwotny sens i zamysł całego przedsięwzięcia, przy okazji rozbijając sobie nos o glebę.

Cała trylogia została w Polsce wydana na DVD i Blu-ray przez Monolith (wszystkie trzy filmy przeczytał Jarosław Łukomski). W przypadku pierwszego filmu (podobnie jak wcześniej czwartego „Rambo”) obydwa wydania miały nieprawidłowy aspect ratio (1.78:1). Przy dwójce ta niedogodność zniknęła, ale zabrakło znajdujących się w wydaniach zagranicznych dodatków. Z kolei część trzecia dodatki, co prawda, dostała, ale nie uświadczymy w polskim wydaniu wersji rozszerzonej. W rezultacie jedyną częścią, którą kupiłem w polskiej dystrybucji była dwójka. Ogólnie rzecz biorąc, lepiej całość sprowadzić z zagranicy.

Zdj. Lionsgate