W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, niekiedy pomijane, zapomniane lub niedoceniane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś idealny wręcz przykład filmu, który odbił się od ściany ściśle określonych oczekiwań i po dziś dzień znienawidzony przez wielu nie został należycie doceniony – „Obcy 3” w reżyserii Davida Finchera.
Powiem to już na starcie – „Obcy” to seria filmowa, którą cenię sobie najbardziej (tylko „Władca Pierścieni” chwilowo zagroził jego pozycji na początku XXI wieku). Moja znajomość z nią trwa od przeszło ćwierć wieku i nic nie wskazuje na to, by jej pozycja w moim prywatnym filmowym rankingu miała osłabnąć. W tym miejscu muszę jednak stwierdzić, że „Obcy” jak był trylogią w 1994 roku, gdy zawierałem z nim znajomość, tak dla mnie trylogią pozostał. Wszystko, co powstało później, to jedynie mniej („AVP: Requiem”, „Prometeusz”) lub bardziej („Alien: Resurrection”) udane próby żerowania na słynnej marce, które jej fanom (i nie tylko) mogą dostarczyć rozrywki, ale bez których spokojnie byśmy się obeszli. Bo filmowy „Obcy” to przede wszystkim historia porucznik Ellen Ripley (Sigourney Weaver), jedynej ocalałej z „Nostromo”. Historię tę zapoczątkował w swym filmie Ridley Scott, a kontynuował ją godnie (choć już w zdecydowanie innym stylu) James Cameron – pozycji tych dwóch klasyków w żelaznym kanonie science-fiction nikt przy zdrowych zmysłach nie próbuje podważać. Ale co z częścią trzecią? No właśnie. Tutaj sprawa robi się zdecydowanie bardziej skomplikowana i nawet moje własne nastawienie do filmu czy też jego ewolucja na przestrzeni lat są tego potwierdzeniem. Nim jednak do tego dojdziemy, słów kilka o powstaniu trzeciej części sagi o ksenomorfie (którego historia na dobrą sprawę zasługuje na osobny artykuł).
Sukces „Aliens” (będę się trzymał oryginalnych tytułów, bowiem polskie z różnych względów bywają problematyczne i niezbyt wygodne w użyciu), jak to zwykle bywa, sprawił, że wytwórnia szybko podjęła działania w kierunku realizacji trzeciej części. Sprawa nie okazała się jednak taka prosta. Koncepcja na trzeci film ulegała szeregowi zmian. Z początku, ze względu na niechęć Sigourney Weaver do powtórzenia roli Ripley w pełnym wymiarze, myślano o wysunięciu na pierwszy plan kaprala Hicksa (Michael Biehn), zostawiając jednak furtkę do powrotu pani porucznik w części czwartej. Jedną z wersji scenariusza uwzględniającą ten zamysł napisał William Gibson (więcej na jej temat w recenzji jej komiksowej adaptacji). Kolejna koncepcja wprowadzała motyw więziennej planety, na której prowadzono eksperymenty na obcych. Następnie, w scenariuszu Vincenta Warda, więzienną planetę zamieniono na planetę… drewnianą, zamieszkiwaną przez mnichów (idea filmu zrealizowanego wedle tego scenariusza niezmiennie przywodzi mi na myśl „Imię róży”). Pomysł iście oryginalny, dający szansę na niezły popis speców od scenografii, budzący jednak przy tym poważne wątpliwości co do samej jego sensowności. Mieli je także decydenci w wytwórni, toteż nakazano przepisać scenariusz i pozbyć się jego najbardziej kontrowersyjnych elementów. Ward odmówił, zatem podziękowano mu za współpracę, a ostateczną wersję skryptu przygotowali Walter Hill i David Giler, zachowując przy tym szereg pomysłów i założeń poprzednich wersji (jak więzienna planeta, do której dorzucono motyw religijny). Reżyserem projektu został spec od reklam, debiutant na polu produkcji kinowych, dziś doskonale znany wszystkim kinomanom David Fincher. Realizację efektów specjalnych chciano powierzyć Stanowi Winstonowi, ten jednak nie znalazł na to czasu, więc na jego miejsce wskoczyli Tom Woodruff Jr i Alec Gillis. Obcego przedstawiono przy pomocy efektów praktycznych, to jest kostiumu, który nosił Woodruff, oraz kukiełki, do obsługi której potrzebnych było 4 do 6 lalkarzy. Pomysł, by na potrzeby jednej ze scen w kostium ksenomorfa przebrać psa, okazał się kompletnie chybiony. Wbrew temu, co się niektórym wydaje (przyznam, że swego czasu sam się w tym gronie znajdowałem), w filmie za pomocą efektów komputerowych stworzono zaledwie jedno ujęcie (pekająca czaszka ksenomorfa). Sama produkcja przebiegała dość burzliwie, przypominając istny bieg z przeszkodami, scenariusz modyfikowano w locie, przepisywano sceny i wątki, ostatecznie znacznie skrócono film w stosunku do wersji, na której opierała się nowelizacja Alana Deana Fostera. David Fincher, któremu współpraca z producentami zupełnie się nie układała, był do tego stopnia zniechęcony, że ostatecznie odciął się od filmu i po dziś dzień się do niego nie przyznaje.
W sześć lat po premierze poprzedniej części, „Alien 3” zawitał w końcu na ekrany kin. Jaką historię ostatecznie opowiedział? Z pewnością nie taką, jakiej oczekiwali fani filmu Camerona. Zdecydowanie nie było to kolejne „Aliens”. Wszystkim tym, którzy liczyli na dalsze przygody Ripley, dzielnego wojaka Hicksa, Newt – ocalonej z zagłady kolonii na LV-426 dziewczynki – oraz górnej połowy androida Bishopa (Lance Henriksen), zaserwowano już na wejściu brutalnego kopniaka w podbrzusze. Oto na pokładzie statku kosmicznego „Sulaco”, którym podróżują nasi bohaterowie, wybucha pożar. Ich komory hibernacyjne zostają załadowane do kapsuły ratunkowej i wystrzelone w kierunku pobliskiej planety. Kapsuła rozbija się, a Ripley po raz kolejny okazuje się „jedynym ocalałym”. Fani nie kryli oburzenia, nawet sam James Cameron potępił ten ruch, nazywając go policzkiem wymierzonym jemu samemu i fanom jego filmu. Nie przewidział, że po latach udzieli błogosławieństwa dla niemal identycznego zagrania, tyle że... dużo bardziej bezsensownego. Mniejsza z tym – grunt, że Ripley zostaje sama, no, prawie. Bishopa uda się na chwilę odpalić, ale jego rola ograniczy się do jednej sceny, w której uświadomi naszej bohaterce, że sytuacja, w której się znalazła, jest nawet gorsza, niż się z początku wydawało. Nie dość bowiem, że na planecie, na którą trafiła, znajduje się tylko to, co zostało z wielkiej niegdyś kolonii karnej, z której uciekać nie ma dokąd, że większość niewielkiej populacji stanowią pozostawieni tu mordercy i gwałciciele, którzy od lat nie widzieli kobiety, to na dokładkę wraz z nią przybył tu nasz milusiński kosmita, zwiastun rychłej i nieuniknionej śmierci.
Ta ostatnia kwestia pozostaje w pewnym stopniu problematyczna – sceptycy argumentują, że nie było sposobu, by na pokładzie „Sulaco” znalazły się jaja obcego. Cóż, sposoby oczywiście by się znalazły, fani już dawno je wymyślili – rzecz w tym, czy mamy tu do czynienia z filmem na tyle dobrym, by pewnym sprawom najzwyczajniej w świecie dać spokój, czy na tyle marnym, że każdy tego typu problem będzie kolejnym gwoździem do jego trumny. W mojej opinii ma tu miejsce ta pierwsza alternatywa – a zatem obcy trafił na pokład „Sulaco” nieważne, w jaki sposób, i nie ma sensu w tym momencie strzępić nad tym klawiatury (jeśli ktoś jednak ma ochotę zapraszam do sekcji komentarzy).
W przeciwieństwie do dających się lubić ekip z dwóch poprzednich filmów, naszej bohaterce towarzyszy zgraja ogolonych na łyso mniej lub bardziej (choć raczej mniej) zresocjalizowanych zwyroli, wśród których fani „Robina z Sherwood” rozpoznają znajome twarze. Kto by przypuszczał, że Mały John (Clive Mantle) i Król Jan (Phillip Davis) zaliczą wspólną odsiadkę? Z pewnością sprzyjał temu fakt, że film kręcono w Anglii, a dużą część obsady stanowili brytyjscy aktorzy. Społeczności więźniów przewodzi niejaki Dillon (Charles S. Dutton), który odnalazł Boga i stał się ich duchowym przewodnikiem. Formalne rządy sprawuje naczelnik Andrews (Brian Glover), z pomocą swej prawej ręki w osobie niezbyt bystrego gościa znanego jako „85” (Ralph Brown). Jest jeszcze medyk Clemens (świetny jak zawsze Charles Dance), który okaże się dla naszej bohaterki sporym wsparciem. Niektórzy widzowie mają problem z tym, że trudno tych ludzi polubić i przejmować się ich losem. Cóż, czy to aby na pewno problem? Kibicować mamy Ripley, którą już mieliśmy okazję poznać i polubić, a że tym razem znajduje się ona w skrajnie nieprzyjaznym środowisku (i towarzystwie), to i więcej powodów by za nią trzymać kciuki. Poza tym nie jest tak, że naprawdę do nikogo nie da się tu żywić jakiejkolwiek sympatii. Otóż da się. Jest na to co najmniej kilka przykładów (w tym jeden, który nie powinien budzić wątpliwości), a gdy jeszcze w pewnym momencie zostajemy uraczeni jedną z najlepszych przemów motywacyjnych w historii kina, którą można postawić w jednym rzędzie ze słynną mową Williama Wallace'a w „Braveheart”, trudno nie zacząć kibicować naszym niezbyt sympatycznym bohaterom.
Co dzieje się dalej? Ano okazuje się, że obcy jest na miejscu i zaczyna robić to, co potrafi robić najlepiej. Padają pierwsze trupy, a sama kolejność, w jakiej „uroczy” łysole przenoszą się na tamten świat, potrafi być zaskakująca. Ripley od początku podejrzewa najgorsze, gdy jednak jej obawy znajdują potwierdzenie, raz jeszcze podejmuje nierówną walkę, prowadzącą do finału, który idealnie wieńczy trylogię i na dobrą sprawę powinien stanowić ostateczne zakończenie serii. To, co ma miejsce w finale „Aliena 3”, kolejne filmy mogły już tylko zepsuć, co też, nawiasem mówiąc, zrobiły – właśnie z tego powodu przez długie lata nie tolerowałem „Alien: Resurrection”, a nawet gdy się z nim w końcu przeprosiłem, wciąż było to dla mnie raczej coś w rodzaju „What if?”/fan-fiction niż pełnoprawna część serii.
Wracając do kwestii kluczowej: jak się sprawdza „Alien 3” jako finał trylogii? Otóż znakomicie. Co prawda, gdy zapoznałem się z trylogią jako trzynastolatek, byłem zdania, że część trzecią także należało sobie darować i lubiłem ją zdecydowanie mniej niż dwie poprzednie, tak z czasem moje spojrzenie na nią zaczęło się zmieniać. Bo trzeci „Obcy” to zdecydowanie bardziej trafione zakończenie cyklu niż drugi – w starciu z przerażającą i tajemniczą kosmiczną bestią nie ma miejsca na ostateczny happy end. Tu potrzebny był finał ponury i wstrząsający. Jasno pokazujący, że za ostateczne zwycięstwo z wrogiem, z którym mamy do czynienia, trzeba będzie zapłacić najwyższą cenę. Takie zakończenie jest adekwatne dla grozy zaserwowanej nam po raz pierwszy przez Ridleya Scotta przeszło czterdzieści lat temu. Grozy, której nie zastrzelimy, nie wysadzimy w powietrze, nie wyrzucimy na dobre przez otwartą śluzę (tak, piję tu także do alternatywnego pomysłu na zakończenie pierwszego filmu). Zawsze wróci i się o nas upomni. Nie ma od niej ucieczki. W dodatku mesjanistyczne analogie nasuwają się same, bo czyż obcy nie jest wcieleniem Szatana, podobnie jak i on stanowiącym zagrożenie dla całej ludzkości, zżerającym ją od środka? Znajdzie się tu Judasz gotowy sprzedać kandydatkę na zbawczynię ludzkości z czysto egoistycznych (choć zrozumiałych) pobudek, jest i ostatnie kuszenie...
Symboliki wszelakiej można by się doszukać więcej, jednak nie czas na to i miejsce. Istotne jest to, że mamy tu do czynienia z idealnym finałem idealnej trylogii, którego sam po latach stawiam na równi z genialnymi poprzednikami, a który pod pewnymi względami (takimi jak muzyka, za którą odpowiadał Elliot Goldenthal) nawet je przebija. Podobnie jak w przypadku „Predatora 2”, tak i trzeci „Obcy” jest pozycją wysoce niedocenioną, na co decydujący wpływ ma nie tyle jakość samego filmu, co sam fakt, że w zbyt dużym stopniu rozminął się on z oczekiwaniami sporej części odbiorców i nie był wyczekiwaną przez wielu kalką z poprzednika. Dla mnie jest to jednak wyłącznie zaleta, a jeśli chodzi o Finchera i jego stosunek do tego filmu – z jednej strony rzecz zrozumiała, z drugiej zaś porównywalnie dobrych tytułów w jego wykonaniu widziałem cały jeden („Siedem”). Tak czy inaczej, w odniesieniu do omawianego filmu bez wahania skłonny jestem posłużyć się określeniem „Wielkie kino”. I nie ma to tamto.
Warto w tym miejscu wspomnieć, że po latach film doczekał się wersji rozszerzonej, tzw. „assembly cut”, której nie możemy nazywać reżyserską z tej prostej przyczyny, że reżyser nie przyłożył ręki do jej powstania. Wracała ona do wcześniejszej wersji scenariusza (z grubsza odpowiadającej zawartości nowelizacji), przywracając szereg scen wyciętych i alternatywnych (w tej wersji nosicielem obcego nie był pies, lecz wół). Wydłużyło to film o pół godziny, wzbogacając go o zupełnie nowe zwroty akcji, a niektórym z postaci dając zdecydowanie lepszą podbudowę. Bodaj jedyną zmianą, która nie przypadła mi do gustu, jest alternatywna wersja finałowej sceny, która w wersji kinowej była zdecydowanie bardziej dopracowana, efektowna, a przy tym satysfakcjonująca. No ale od czego są programy do edycji video? Tak czy inaczej, dłuższa wersja zdecydowanie zasługuje na uwagę. Dopiero w tej postaci film nabiera wiatru w żagle.
„Alien 3” został w Polsce wydany na VHS przez Guild (ostre tłumaczenie czytał Maciej Gudowski), a następnie Imperial (z Januszem Szydłowskim w roli lektora). Następnie pojawiło się DVD z polskimi napisami zawierające wersję kinową, a w 2003 roku, w ramach boxu „Alien Quadrilogy”, wydanie DVD z wersją kinową (napisy i lektor – ponownie Szydłowski) oraz rozszerzoną (napisy). Późniejsze wznowienia pojedynczych filmów zawierały płyty o identycznej zawartości z tymi pochodzącymi z „Quadrilogy”. W 2010 roku doczekaliśmy się wydania Blu-ray (początkowo w zestawie „Alien Anthology”, a później także osobno), gdzie wersja rozszerzona otrzymała poprawioną ścieżkę audio (część dialogów do dodatkowych scen nagrano z tej okazji na nowo). Niestety, w przeciwieństwie do dwóch pierwszych filmów, „Alien 3” (podobnie jak i czwarta część cyklu) nie został należycie odrestaurowany i w zestawieniu z filmami Scotta i Camerona pod względem wizualnym prezentuje się blado. W wydaniu Blu-ray zabrakło polskiej ścieżki audio. Na edycję 4K UHD, w sytuacji gdy markę przejął Disney, raczej się nie zanosi.
Zdj. 20th Century Fox