NOSTALGICZNA NIEDZIELA #126: „Bunt na Bounty” (1984)

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. W tym tygodniu ruszamy w morze razem z Melem Gibsonem i Anthonym Hopkinsem i przypominamy film w reżyserii Rogera Donaldsona„Bunt na Bounty” z 1984 roku.

28 kwietnia 1789 roku, podczas rejsu, którego celem było przewiezienie sadzonek drzewa chlebowego z Tahiti na Jamajkę, na pokładzie należącego do Royal Navy żaglowca HMS „Bounty” doszło do buntu załogi, na którego czele stanął jeden z oficerów, Fletcher Christian. Dowodzący statkiem kapitan William Bligh wraz z wiernymi mu marynarzami zostali porzuceni na morzu w łodzi ratunkowej, podczas gdy statek zawrócił na Tahiti. Następnie buntownicy osiedlili się na niezamieszkałej do tej pory i mało znanej wyspie Pitcairna. Wydarzenia te miały się w przyszłości stać natchnieniem dla licznych filmowców – po raz pierwszy zaprezentowano je w australijskiej produkcji z 1916, następnie w 1933 w filmie z Errolem Flynnem. Zdecydowanie większy rozgłos zdobyła sobie wersja z 1935 roku, w której w rolach głównych wystąpili Clark Gable (jako Fletcher Christian) i Charles Laughton (jako Bligh). Była to ekranizacja powieści autorstwa Charlesa Nordhoffa i Jamesa Normana Halla. Przedstawiona w niej wersja interesujących nas wypadków była klasyczną historią o starciu bezwzględnego tyrana w osobie kapitana „Bounty” ze szlachetnym buntownikiem i jako taka nie do końca oddawała rzeczywisty przebieg wypadków. W 1962 miała swą premierę kolejna adaptacja tej samej powieści w reżyserii Lewisa Milestone’a – tym razem w rolach głównych mogliśmy oglądać Marlona Brando (w roli Christiana) i Trevora Howarda, który bezbłędnie wcielił się w okrutnego kapitana. Raz jeszcze zaprezentowano dzieje buntu na „Bounty” w tym samym – rzec by można – klasycznym ujęciu, nie mając przy tym oporów przed drastycznymi zmianami względem wydarzeń historycznych celem podkręcenia dramatyzmu (szczególnie w finale filmu).

Jak się jednak okazało dwie dekady później, filmowcy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa w tym temacie. Już w 1977 roku prace nad scenariuszem kolejnej wersji rozpoczęli David Lean i Robert Bolt. Ich zamiarem było przygotowanie dwóch filmów – pierwszy z nich miał opowiadać o feralnym rejsie i samym buncie, drugi z kolei – o wydarzeniach następujących później, w tym odpowiedzi brytyjskiego dowództwa na zaistniałe wypadki, jak również o dalszych losach buntowników. Lean spodziewał się, że koszt realizacji jednego filmu osiągnie 25 milionów dolarów. Na potrzeby produkcji w Nowej Zelandii skonstruowano replikę „Bounty”, podczas gdy wciąż trwały prace nad scenariuszem. Nim je zakończono, Bolt miał atak serca, a następnie udar, co wyłączyło go z udziału w projekcie. Lean się jednak nie poddawał, sam kontynuował prace przy scenariuszu, a w międzyczasie skontaktował się z Anthonym Hopkinsem, któremu zaproponował rolę kapitana Bligha. Jednak w 1980 roku, ze względu na splot niekorzystnych okoliczności, jak również problemy z domknięciem budżetu, faktyczny ojciec projektu został od niego odsunięty. By jednak nie zmarnować dotychczas poświęconych na produkcję środków, producent Dino de Laurentiis zdecydował się znaleźć innego reżysera (został nim ostatecznie Roger Donaldson), a zamiast dwóch filmów, nakręcić tylko jeden. Hopkins zachował rolę kapitana, a obsadę uzupełnili Mel Gibson (jako Fletcher Christian – warto wspomnieć, że w tej roli Lean widział Christophera Reeve’a), Daniel Day-Lewis, Liam Neeson, i Bernard Hill. W epizodzie w roli admirała Hooda pojawił się Laurence Olivier, natomiast fani serialu „Robin z Sherwood” w jednym z członków załogi „Bounty” rozpoznają dobrze im znanego księcia Jana (czyli Philipa Davisa). Innego marynarza zagrał niedoszły następca Michaela Praeda w roli Robina z Locksley – Neil Morrissey.

Zdjęcia rozpoczęto w kwietniu 1983 roku, kręcono w Nowej Zelandii, Francuskiej Polinezji, a także w Londynie. Reżyser wspominał później o trudnościach związanych z filmowaniem na morzu, bowiem statek, na którym rozgrywała się spora część akcji, okazał się dość chwiejny, co skutkowało notorycznymi przypadkami choroby morskiej wśród ekipy. Mimo trudności i komplikacji wynikających również z nieprzyjaznej pogody, udało się jednak nie przekroczyć zakładanego budżetu. Muzykę do filmu skomponował Vangelis – można się spierać, czy jest ona adekwatna do tego rodzaju produkcji, ale gdy się już człowiek przyzwyczai do specyficznego i odbiegającego od klasycznych ścieżek dźwiękowych brzmienia, nietrudno uznać ją za jeden z plusów filmu.

A jak przedstawia się cała reszta? W porównaniu do poprzednich wersji – z pewnością inaczej. Po pierwsze – tym razem starano się wierniej oddać rzeczywiste wydarzenia, sięgnięto w tym celu po źródła bardziej wiarygodne niż przygodowa powieść. Już na początku widać, że figury rozstawione są inaczej – Christian i Bligh znają się od początku, co więcej – są dobrymi przyjaciółmi, którzy już wcześniej razem pływali. Kapitan w żadnym wypadku nie jest bezwzględnym okrutnikiem, przeciwnie – stara się dbać o swoich ludzi, ale ma sporo pecha – wskutek niefortunnych okoliczności coraz bardziej zbacza z właściwej ścieżki. Chwilami odnosimy jednak wrażenie, że trudno go za to winić – bo cóż miał biedak począć, gdy mu się (już na Tahiti) załoga rozbiegła po okolicy za pięknymi, półnagimi wyspiarkami, a pierwszy oficer, do tej pory dobry przyjaciel, zajęty romansowaniem w zasadzie go ignorował? Żeby w ogóle stamtąd wypłynąć, Bligh musiał zaprowadzić dyscyplinę – inna sprawa, że nie najlepiej mu to wyszło, a i kolejnymi decyzjami (ku którym pchała go także niebędąca dobrym doradcą ambicja) wcale nie poprawiał swojej sytuacji. No i w końcu się doigrał.

Konflikt na linii Bligh-Christian, biorąc pod uwagę to, kim są dla siebie adwersarze i jak wygląda jego eskalacja, jest z gruntu rzeczy ciekawszy niż klasyczna konfrontacja szlachetnego bohatera z jednoznacznym czarnym charakterem, jaką widzieliśmy w poprzednich filmach. Tym razem nie jest nawet do końca oczywiste, komu właściwie powinniśmy kibicować – z jednej strony dający się lubić Gibson, który w romansowym wątku wypada dużo lepiej niż zblazowany Brando, chwilami serwujący dobrze znane emocjonalne zagrania z repertuaru Martina Riggsa, z drugiej Hopkins, wysunięty tu w zasadzie na pierwszy plan (to głównie z jego perspektywy poznajemy sytuację), jako postać ciekawszy, w dodatku do pewnego momentu wyraźnie sympatyzujący z kompanem, który w końcu mu się tak nieładnie odpłaci. Słucha jego sugestii, nawet go awansuje w miejsce oficera, który mu podpadł, a gdy już zostaje pozbawiony dowództwa nad statkiem, wciąż robi co w jego mocy, by ocalić tych, którzy zostali u jego boku. Zupełnie inna to postać niż diaboliczny Bligh-Howard i głównie za jego sprawą całość jest zdecydowanie bardziej angażująca od poprzedniej wersji. I tylko finalnej części filmu brakuje nieco pary, bo skoro trzymamy się faktów, to jedyny prawdziwy punkt kulminacyjny wypada nam jakieś pół godziny przed końcem, a potem mamy już przedłużający się epilog, w którym brak już tego, co stanowiło kręgosłup tej produkcji. O ile Bligh bez Christiana wciąż potrafi być interesujący, tak już Christian bez Bligha nieszczególnie.

Trzeba przyznać, że tym razem ponowne wzięcie na warsztat historii uprzednio już niejednokrotnie wałkowanej znajduje solidne uzasadnienie, a sam film jawi się jako najciekawsze z dotychczasowych kinowych opowieści o buncie na „Bounty”. Produkcja ta, prócz bardzo dobrej obsady, posiada także szereg innych plusów – odznacza się wysokimi walorami produkcyjnymi, ma do zaoferowania przepiękne plenery i... inne wizualne atuty. I tylko szkoda, że nie udało się zrealizować pierwotnego zamysłu zakładającego powstanie dwóch filmów, bo ciąg dalszy tej historii (zważywszy na to, co wiemy o losach buntowników) mógłby na ekranie wypaść interesująco, jednak tylko pod warunkiem, że udałoby się znaleźć satysfakcjonującą oś, wokół której całość mogłaby się kręcić.

„Bunt na Bounty” (a właściwie „Bounty”, bo tym razem tak właśnie brzmi oryginalny tytuł i w ten sposób bywał odczytywany przez lektorów w niektórych z wersji telewizyjnych) ukazał się w Polsce na VHS i DVD (z napisami oraz lektorem). Pod względem materiałów dodatkowych najciekawiej przedstawia się angielskie wydanie DVD od Sanctuary, jednak jakościowo wypada ono fatalnie. Możemy się także zdecydować na pozbawione polskiej wersji językowej zagraniczne wydanie Blu-ray – najprościej i najtaniej będzie zaopatrzyć się w edycję niemiecką.

Po więcej informacji o wydaniach omawianego filmu (jak również dwóch poprzednich wersji) zapraszamy do odpowiedniego tematu na naszym forum.

Zdj. MGM