NOSTALGICZNA NIEDZIELA #139: „Imię róży” (1986)

 W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam  produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Tym razem cofniemy się w czasie do lat 80. by przypomnieć ekranizację „Imienia róży” z Seanem Connerym i Christianem Slaterem w rolach głównych.

Średniowiecze od zawsze pozostawało moją ulubioną epoką historyczną, a więc i filmy w nim osadzone budziły moje zainteresowanie już od najmłodszych lat – zaczęło się od „Krzyżaków” i serialowego „Robina z Sherwood”, do których wracam po dziś dzień, ale gdyby ktoś spytał mnie, które filmy kinowe rozgrywające się w średniowieczu wskazałbym jako te najlepsze, to na chwilę obecną nad odpowiedzią długo bym się nie zastanawiał. Brzmiałaby ona następująco: „Braveheart” Mela Gibsona, „Królestwo niebieskie” Ridleya Scotta (wyłącznie w wersji reżyserskiej), oraz „Imię róży” Jeana-Jacquesa Annauda. W przeciwieństwie do dwóch pierwszych wymienionych pozycji, ostatni z tych filmów to zupełnie inny rodzaj kina, bez imponujących sekwencji batalistycznych, wojen, bez królów, dzielnych rycerzy i księżniczek. Rzecz zdecydowanie bardziej kameralna, a zarazem sprawiająca wrażenie czegoś bardzo prawdziwego, jakby żywcem wyciągniętego z epoki (choć podobnie jak pozostałe dwa tytuły niepozbawionego przekłamań). 

Zmarły w 2016 roku Umberto Eco, był włoskim mediewistą, filozofem, a także pisarzem, którego najsłynniejszą powieścią było opublikowane w 1980 roku „Imię róży”. Średniowieczna, rzec by można, powieść detektywistyczna, której akcja rozgrywa się w XIV wiecznym klasztorze, sprzedała się w ilości 50 milionów egzemplarzy na całym świecie, zbierając szereg prestiżowych nagród i znalazła się w rankingach najlepszych powieści XX wieku.  Zacznijmy może od tego, że nie sposób w kilku słowach nakreślić całego bogactwa treści i znaczeń oraz licznych warstw, składających się na tę misterną konstrukcję. Dość powiedzieć, że wątek główny (ten kryminalny), to w tym przypadku jedynie wierzchołek góry lodowej. Powieść gwarantuje godziny wciągającej lektury, która szczególnie zainteresuje humanistów tak z wykształcenia, jak i zamiłowania, jednak jej wielopłaszczyznowość sprawia, że stanowi wysoce problematyczny materiał, gdyby chcieć ją potraktować jako przedmiot ekranizacji. Nic więc dziwnego, że gdy już w kilka lat po publikacji przystąpiono do prac nad przeniesieniem „Imienia róży” na ekrany kin, należało skupić się na wątku głównym z pominięciem wszelakich dygresji i głęboko zarysowanego tła historycznego. Takie rozwiązanie (jedyne słuszne zresztą) gwarantowało przy okazji stworzenie adaptacji bardziej niż książkowy oryginał przyswajalnej dla szerokiego grona odbiorców. Tym sposobem szeroko w książce omawiane zagadnienia w filmie albo nie pojawiają się wcale, albo się o nich jedynie wspomina, ewentualnie poświęca im krótką scenę – taki los spotyka choćby debatę o ubóstwie Chrystusa, na którą do klasztoru przybywają franciszkanie, a która zostaje zepchnięta na dalszy plan. 

Jean Jacques Annaud miał kiedyś powiedzieć autorowi, że książkę tę może zekranizować tylko jedna osoba: on sam. Na przygotowaniach spędził cztery lata, szukając w tym czasie kandydatów do obsady, wśród których znaleźć się mieli osobnicy o wyróżniających się facjatach – co jak co, pod tym względem film to istny „freak show”, co także dokłada sporo do jego uroku. W takim towarzystwie, jakie widzimy na ekranie, nie wyróżniał się specjalnie nawet „podkręcony” charakteryzacją Ron Perlman. Z początku reżyser był sceptycznie nastawiony do Seana Connery’ego, który ostatecznie został obsadzony w roli Williama z Baskerville (pod uwagę brany był także Robert De Niro), w końcu dał się jednak przekonać. Niezadowolony z tej decyzji pozostawał jednak Umberto Eco (dopiero po latach zaczął wypowiadać się o filmie w pozytywnym tonie), podczas gdy studio Columbia Pictures z tego samego powodu wycofało się z finansowania produkcji. Connery’emu partnerował 16-letni Christian Slater w roli młodego mnicha, Adso. Wśród pozostałych członków obsady znaleźli się F. Murray Abraham (ponoć problematyczny we współpracy), Elya Baskin, Michael Lonsdale, Ron Perlman i Valentina Vargas. Na potrzeby filmu zbudowano na wzgórzu w pobliżu Rzymu największe filmowe dekoracje od czasów „Kleopatry” z 1963 roku. Część wnętrz filmowano z kolei w opactwie Eberbach w Niemczech. Film nie odniósł finansowego sukcesu w USA, ale zdecydowanie lepiej poradził sobie w Europie, dzięki czemu uniknął kasowej porażki i przyniósł zysk. 

Bohaterowie opowieści zdają się tu kimś w rodzaju średniowiecznych odpowiedników Holmesa i Watsona, rozwiązujących zagadkę tajemniczych morderstw w ponurym klasztorze. W końcu bohater, w którego wciela się Connery, nieprzypadkowo pochodzi z... Baskerville i przedstawiany jest jako mistrz dedukcji, którego uwadze nie umknie nawet najdrobniejsza poszlaka (jednocześnie ma jednak swoje słabości – nadmierna pewność siebie w końcu się na nim mści). Relacja nauczyciela i ucznia to klasyczny kontrast doświadczenia i młodości, a choć niektórzy kwestionują aktorskie umiejętności młodego Slatera, tworzy on wraz z weteranem Connerym (to chyba moja ulubiona rola tego aktora) naprawdę udany duet i dobrze się ich razem ogląda. Jego wciąż powracający zaszokowany wyraz twarzy zdaje się trafiać w samo sedno szczególnie w jednym momencie. Mam tu oczywiście na myśli jedną z bardziej pamiętnych i sugestywnych scen miłosnych, jakie dane mi było oglądać. Być może wypada ona tak naturalnie, bo podczas jej kręcenia chłopaka nie uprzedzono, co się dokładnie stanie, podczas gdy partnerująca mu Valentina Vargas dostała od reżysera wolną rękę i wywiązała się z zadania należycie (pamiętajmy, Slater występował tam jako nieletni – ciekawe czy kogoś w tej sprawie pozwie?). Wracając do fabuły – żeby naszym śledczym nie było zbyt łatwo,  okazuje się, że czas ich goni, bowiem już wkrótce do klasztoru przybyć ma słynny inkwizytor, Bernardo Gui (Abraham), który załatwi sprawę po swojemu. Na domiar złego William ma z nim na pieńku, a kolejne spotkanie może mu poważnie zaszkodzić. Krótko mówiąc, atmosfera się zagęści.

Wszechobecny brud i mrok, realistyczne plany i kostiumy, a także wspomniane już niezwykle specyficzne  facjaty mnichów, to elementy składające się na niebywałą atmosferę filmu stanowiącą jeden z jego największych atutów. W dużej mierze rekompensuje on brak tych elementów, których adaptacja została pozbawiona. Jak się okazuje, przedstawiona w filmie historia, czyli właściwie sam szkielet książkowej narracji w zupełności wystarcza, by zapewnić widzom w pełni satysfakcjonujące dwie godziny. Jedynie zmienione w stosunku do oryginału zakończenie może budzić wątpliwości – nie da się bowiem ukryć, że mamy tu do czynienia z klasycznym „zagraniem pod publiczkę”, wyjściem naprzeciw oczekiwaniom i swego rodzaju rozwiązaniem kompromisowym. Prócz tego tylko jeden mankament tej produkcji przychodzi mi do głowy – otóż podobnie jak w przypadku omawianego niedawno „Ostatniego Mohikanina” tak i tutaj odczuwam pewien niedosyt, bowiem świat przedstawiony w filmie wciąga i angażuje do tego stopnia, że aż chętnie spędziłoby się w nim więcej czasu, byle tylko nieco dłużej chłonąć tę atmosferę, czy słuchać rozmów pary głównych bohaterów. 

Umberto Eco po latach zdawał się sfrustrowany sukcesem swej pierwszej powieści. Uważał kolejne za lepsze, lecz żadna z nich nie zyskała porównywalnej popularności ani nie doczekała się ekranizacji. Frustracja ta zapewne by się pogłębiła, gdyby żył kilka lat dłużej. Doczekałby wtedy chwili, w której zekranizowano „Imię róży” ponownie. Tym razem w postaci serialu telewizyjnego, który miał swą premierę w 2019 roku. W rolę Williama z Baskerville wcielił się tam John Turturro. Byłem zainteresowany do czasu aż obejrzałem zwiastun, a następnie potwierdziłem swe obawy względem nowej adaptacji czytając opinie o niej. Dość powiedzieć, że klimat strony wizualnej gdzieś wywiało, a na dokładkę umieszczono w fabule „silną postać kobiecą” (z dużą i znaczącą rolą, obejmującą także sceny akcji). Wiadomo, w dzisiejszych czasach nawet opowieść o średniowiecznych mnichach nie może się bez takich obejść. Ciekaw jestem, co miałby do powiedzenia Eco o nowej adaptacji, tego się już jednak nie dowiemy. Sam zostanę przy filmie Annauda i przy najbliższej okazji powtórzę sobie książkę. 

Film wydano w Polsce na DVD (także w ramach kolekcji Gazety Wyborczej) oraz Blu-ray. Polską wersję językową znajdziemy także w szeregu wydań zagranicznych (sam sprowadziłem wydanie Blu-ray z USA, zanim ukazało się u nas).

zdj. Columbia Pictures