NOSTALGICZNA NIEDZIELA #144 : „Władcy wszechświata” (1987)

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam  produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. W tym tygodniu pozostajemy w latach 80. by przypomnieć jeden z pierwszych filmów z udziałem Dolpha Lundgrena, w którym wcielił się w postać He-Mana – „Władcy wszechświata”, w reżyserii Gary'ego Goddarda.

Gdybym miał wymienić trzy ulubione seriale animowane z dzieciństwa, długo bym się nie zastanawiał – „Wojownicze żółwie ninja”, „Batman” (The Animated Series oczywiście) oraz He-Man… doprecyzujmy – „Nowe przygody He-Mana”, które emitowano w TVP począwszy od 1990 roku. Z oryginalnym serialem „He-Man i władcy wszechświata” także się zetknąłem, ale był to kontakt ograniczający się do bodaj kilku odcinków, toteż nie zdążyła się tu rozwinąć jakaś większa fascynacja. O ile bohaterów dwóch pierwszych z wymienionych seriali znałem też z wersji kinowych, tak z He-Manem sytuacja wyglądała inaczej. Owszem, w 1991 roku dowiedziałem się o tym, że filmowa adaptacja przygód tego bohatera także powstała, ale przez długie lata nie udało mi się z nią zapoznać. Zmieniło się to dopiero jakieś dwadzieścia lat później, kiedy uzupełniałem filmową kolekcję o wczesną filmografię Dolpha Lundgrena, który jeszcze w latach 80. wcielił się w umięśnionego herosa z Eternii.

Dwa słowa o kreskówce – bazująca na serii zabawek od Mattel animacja produkowana przez Filmation doczekała się 130 odcinków w ramach dwóch sezonów emitowanych po raz pierwszy w latach 1983-1985. Sam He-Man był swego rodzaju superbohaterem (wizualnie taki blond Conan) w świecie łączącym elementy fantasy i science fiction. Syn królewskiej pary, Adam, stawał się potężnym He-Manem, z pomocą magicznego miecza i wypowiadanej formuły „Na potęgę Posępnego Czerepu, mocy przybywaj!” (tak to przynajmniej brzmiało w pierwszym znanym mi tłumaczeniu). Po przemianie wyglądał w zasadzie tak samo, nie licząc innego stroju i opalenizny, ale podobnie jak w przypadku Supermana i tak nikt go nie rozpoznawał. Z pomocą kilkorga przyjaciół (i bojowego kota) He-Man bezustannie walczył w obronie swej rodzinnej Eternii, której zagrażał złowrogi Szkieletor (również mający grupkę pomocników – w końcu trzeba było sprzedać jak najwięcej zabawek). Kilka lat później powstała jeszcze wspomniana wcześniej kontynuacja, ale w tym momencie nie będzie nas ona interesować.

Filmowy He-Man, w przeciwieństwie do Batmana czy żółwi ninja niestety nie sprostał oczekiwaniom. Pierwszym i podstawowym problemem był fakt, że większa część filmu (poza początkiem i finałem) rozgrywała się w XX-wiecznym amerykańskim mieście. Drugim – He-Mana (i jego dwoje towarzyszy) zepchnięto tu w zasadzie na drugi plan. Owszem, gdy przyjdzie co do czego, nie kto inny jak nasz blond-heros zrobi porządek ze złowrogim Szkieletorem, ale na dobrą sprawę głównymi bohaterami jest dwójka nastolatków (w tych rolach Courteney Cox i Robert Duncan McNeill), którzy zostają przypadkowo wplątani w konflikt przybyszów z innego świata, którzy trafiają na Ziemię. Gdzie lewitujący czarodziej Orko? Gdzie Kot Bojowy? Co z alter-ego He-Mana, księciem Adamem i jego rodzicami – parą królewską z Eternii? Ano nic. Bo skoro budżet chudziutki to i trzeba wyciąć wszystko to, co by za bardzo podniosło koszty. Trzeba się cieszyć, że starczyło zielonych na pokazanie zamku Posępny Czerep, że załapała się Czarodziejka, a także Szkieletor (w tej roli Frank Langella) i grupka jego wrednych pomagierów, wśród których znalazła się znana z serialu Evil Lyn (Meg Foster). Jest jeszcze karzeł Gwildor (Billy Barty), wynalazca z Eternii, który zmontował gadżet pozwalający się przemieszczać między światami. Gwildor? Co za Gwildor? Fakt, w serialu go nie było, tutaj robi za mniej problematyczny, bo poruszający się tradycyjnie (czyli na nogach) zamiennik Orko. Należy jednak podkreślić, że wytwórnia Cannon dysponowała prawami do ekranizacji linii zabawek Mattel, nie zaś animacji produkowanej przez Filmation, której twórcy dodali to i owo od siebie (postać Orko na ten przykład), zatem i pewne różnice między jednym a drugim ekranowym wcieleniem He-Mana i reszty towarzystwa można uznać za zrozumiałe.

Produkcja filmowego He-Mana była jedną wielką serią kompromisów. Mattel, od początku sprawiało problemy, nie wywiązując się z finansowych zobowiązań (za to nie stroniło od narzucania ograniczeń co do tego, co wolno, a czego nie wolno robić postaciom opartym na ich zabawkach). Pierwotna wersja scenariusza zakładała o wiele więcej scen rozgrywających się w Eternii, a także przedstawienie rodziców He-Mana, którego matka miała pochodzić z Ziemi. Następnie koncepcja ewoluowała do postaci, w której Eternia w ogóle się nie pojawia i cała akcja toczy się na Ziemi, a ostatecznie wypracowano rozwiązanie kompromisowe (warto wspomnieć, że reżyser nalegał by jednak pokazać Eternię i chwała mu za to).  Z powodu problemów finansowych niewiele zabrakło, by filmu w ogóle nie ukończono – ostatecznie finałowy pojedynek kręcono na szybko, po przerwie, gdy większa część planu, na którym miał się rozgrywać, została już rozebrana, co oczywiście odbiło się negatywnie na jego widowiskowości. 

Wytwórnia Cannon starała się prezentować swą produkcję jako kolejne „Gwiezdne wojny” (a podobieństw jest sporo, gorzej, że przeważnie są to podobieństwa na zasadzie taniej podróbki), ale na niewiele się to zdało. Premiera miała miejsce 7 sierpnia 1987 roku, wyniki kasowe okazały się słabiutkie, nie zrównały się nawet z 22-milionowym budżetem. Nie pomogły też z pewnością nieprzychylne recenzje. Porażka zarówno tego filmu, jak i „Supermana IV” doprowadziły w efekcie do upadku wytwórni Cannon. Planowany sequel „Władców wszechświata” miał mieć budżet zredukowany do 1/5 budżetu pierwszego filmu, a Lundgrena w roli He-Mana zastąpić miał surfer Laird Hamilton. Z ciekawości zerknąłem na zdjęcia tego pana – przynajmniej z wyglądu zdecydowanie pasował. Gdy jednak okazało się, że nie uda się wywiązać z zobowiązań finansowych wobec Mattel, przygotowane już kostiumy i plany wykorzystano przy produkcji niskobudżetowego filmu sci-fi „Cyborg”, w którym pojawił się Jean Claude Van Damme, a sequel He-Mana wylądował w koszu. Po dziś dzień nie doczekaliśmy się kolejnej kinowej adaptacji, zatem Dolph Lundgren wciąż pozostaje jedynym „live action” He-Manem, choć, jak sam twierdzi, jest to rola, której dobrze nie wspomina. Swoją drogą – mało brakowało, by ze względu na jego wyraźny szwedzki akcent i ograniczone umiejętności aktorskie głos w filmie podkładał mu inny aktor. Tego ostatecznie udało się uniknąć (choć być może tylko dlatego, że zwyczajnie zabrakło na to pieniędzy), ale można się domyślać, że zepchnięcie postaci He-Mana na dalszy plan miało z tym coś wspólnego. Mimo to w wywiadzie udzielonym w 2010 roku Lundgren stwierdził, że chętnie wystąpiłby w kolejnym filmie o He-Manie, gdyby pojawiła się taka możliwość. Z kolei Frank Langella, który rolę przyjął ze względu na swego syna, będącego fanem kreskówki, widać świetnie się bawił na planie, bowiem Szkieletora do dziś uważa za jedną ze swoich ulubionych ról. 

Jako że „Władców wszechświata” oglądałem zdecydowanie później, niż powinno się takie filmy oglądać, zabrakło wsparcia w postaci siły sentymentu i pierwszy seans wszedł średnio. I trudno się dziwić, skoro film zwyczajnie nie spełnia oczekiwań. W zestawieniu z inną produkcją w podobnych klimatach – „Flashem Gordonem”, film Goddarda wypada nad wyraz blado (zwłaszcza przez to nieszczęsne „zwyczajne” miejsce akcji). Choć główny blond-heros i w jednym i w drugim filmie wielkiego aktorstwa nie prezentuje, to przynajmniej Flash, w przeciwieństwie do He-Mana w swoim filmie był faktycznie głównym bohaterem. Po jakimś czasie stwierdziłem jednak, że warto dać He-Manowi kolejną szansę – drugie podejście do filmu wypadło już zdecydowanie lepiej (wiadomo, kwestia zawiedzionych oczekiwań odpada przy powtórce), a jakiś czas później okazało się, że całkiem przyjemnie się to ogląda w towarzystwie przedstawicieli młodszego pokolenia (podobna sytuacja jak z „Niekończąca się opowieścią”, którą także obejrzałem po raz pierwszy zdecydowanie zbyt późno). Za największy plus filmu można z pewnością uznać postać Szkieletora, całkiem nieźle wypada też finałowe starcie, no i trzeba przyznać, że kto jak kto, ale Dolph do roli He-Mana był mimo wszystko idealnym wyborem. Warto również wspomnieć o ścieżce dźwiękowej skomponowanej przez Billa Contiego.

„Władcy wszechświata” pozostają co prawda kiczowatą, B-klasową ramotką, ale takie rzeczy (przynajmniej te pochodzące z czasów poprzedzających epokę efektów komputerowych) wciąż mają swój urok. Ma go również aktorski He-Man, pytanie, czy to wystarczający powód, by po niego sięgać, cóż, zależy dla kogo. Ja sięgnąłem. Jakieś cztery razy. Nie żałuję. Film wydano w Polsce na DVD z lektorem i napisami. Za granicą dostępne są także wydania Blu-ray bez polskiej wersji językowej.

Zdj. Cannon