
W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. W tym tygodniu wracamy do USA i przenosimy się w czasie do XXI wieku, by przypomnieć o wielokrotnie nagradzanym filmie z popisową rolą Mickeya Rourke'a – „Zapaśnik” w reżyserii Darrena Aronofsky'ego.
Na początku lat 90. w katowickiej telewizji regionalnej w popołudniowym paśmie satelitarnym zaczęto transmitować materiały z brytyjskiej stacji Sky One, część z nich była zaopatrzona w polskie tłumaczenie (tam po raz pierwszy zetknąłem się choćby z „Simpsonami”), część materiałów była go z kolei pozbawiona – wśród programów pozbawionych polskiej wersji językowej były także walki amerykańskich zapaśników w ramach WWE – miałem więc okazję podziwiać w akcji Hulka Hogana i innych mięśniaków o wiele mówiących ksywkach, takich jak Ultimate Warrior, Mr. Perfect, Big Boss Man czy Macho Man Randy Savage. Nie miałem wtedy pojęcia, że ich „walki” to w gruncie rzeczy wyreżyserowane widowisko, niewiele mające wspólnego z prawdziwą sportową rywalizacją. Grunt, że dobrze się bawiłem. Jeszcze w drugiej połowie lat 90. zdarzało mi się oglądać pojedynki wrestlerów (tym razem już z polskimi komentatorami), pogrywać w grę planszową opartą na ich zmaganiach, a także w „WWF Smackdown!” na Playstation (gdzie poznałem zawodnika znanego szerokiej publiczności jako The Rock). Blisko dwie dekady od chwili, gdy po raz pierwszy zetknąłem się z wrestlingiem, trafiłem na wielokrotnie nagradzany film wyreżyserowany przez Darrena Aronofsky’ego, który pozwolił mi spojrzeć na zagadnienie z zupełnie innej perspektywy.
Scenariusz do filmu powstał w 2007 roku, a główną rolą zainteresowany był z początku… Nicolas Cage (tak, wiem jak to brzmi), który jednak sam zrezygnował, gdy uznał, że nie zdoła się odpowiednio przygotować do roli w czasie jaki miał do dyspozycji (inne źródła podają, że wycofał się, wiedząc, że reżyser chciałby w tej roli Mickeya Rourke). Rourke z początku był sceptyczny w stosunku do scenariusza, z drugiej strony chciał pracować z Aronofskym. Ostatecznie przekonało go wprowadzenie zmian, których sobie zażyczył. Zdjęcia powstały w ciągu 40 dni, wykorzystano taśmę 16 mm, co zaowocowało specyficznym, ziarnistym, surowym wyglądem filmu, świetnie korespondującym z jego atmosferą i dającym mu nieco dokumentalny vibe. Na część scen (takich jak niektóre z rozmów w szatni, czy Randy obsługujący klientów w mięsnym) złożyła się spora ilość improwizacji. Na potrzeby filmu przygotowano również w pełni funkcjonalną grę video rodem z lat 80. Zatytułowaną „Wrestle Jam’88”, w której pojawia się główny bohater. Prócz muzyki instrumentalnej Clinta Mansella usłyszymy w filmie mnóstwo metalowych i rockowych kawałków z lat 80. (w tym „Sweet Child O’Mine” Guns'N’Roses, którą to piosenkę Axl Rose udostępnił na potrzeby filmu za darmo), a także skomponowaną specjalnie do filmu wzruszającą balladę Bruce’a Springsteena „The Wrestler” (próżno jej jednak szukać na płycie z muzyką z filmu). Z budżetem 6 milionów dolarów, film zarobił w kinach 44 miliony, zbierając przy okazji świetne recenzje, wielokrotnie będąc określany jednym z najlepszych filmów roku i zdobywając wiele nagród, w tym także nominacje do Oscarów dla Rourke’a i partnerującej mu Marisy Tomei. Na fali tego sukcesu Rourke wylądował wkrótce w kinowym uniwersum Marvela (gdzie wcielił się w przeciwnika Iron mana w drugim filmie serii), a następnie pojawił się także w pierwszej części „Niezniszczalnych”.
O co więc tyle hałasu? Najprościej byłoby opisać „Zapaśnika” jako realistyczny i ponury odpowiednik szóstej części Rocky’ego (z pewnymi naleciałościami z pierwszej). O ile jednak ikoniczny bohater odtwarzany przez Stallone’a po latach powraca, odnosząc kolejny sukces, tak Robin Ramzinsky, lepiej znany jako Randy „The Ram” Robinson nie ma tyle szczęścia. Przebrzmiały gwiazdor wrestlingu, wyniszczony przez wieloletnie szprycowanie się sterydami i środkami przeciwbólowymi, który z trudem wiąże koniec z końcem, zarabiając na toczonych w podrzędnych miejscówkach pojedynkach, dociera do punktu zwrotnego. Ociera się o śmierć, gdy daje o sobie znać jego serce. Od tej chwili bohater podejmie rozpaczliwą próbę poukładania sobie życia. Podejmuje pracę na dziale mięsnym w miejscowym sklepie, znajomość z zaprzyjaźnioną striptizerką (Marisa Tomei) próbuje przenieść na nieco wyższy poziom, a w międzyczasie stara się naprawić relację z córką (Evan Rachel Wood). Rourke błyszczy aktorsko, budzi sympatię, współczucie, choć jego bohater potrafi też widza swoimi działaniami porządnie zirytować. Randy to postać żyjąca przeszłością, nie mogąc pogodzić się z tym, że ta już dawno minęła. Nostalgia do minionej epoki wylewa się więc z ekranu, obok niej zaś żal i frustracja. Nie zabrakło nawet podjazdu do Kurta Cobaina, który jest tu obwiniany za zniszczenie tego, co Randy uwielbiał w latach 80. (trudno się z tym spierać, bo lider Nirvany miał spory udział w odesłaniu muzyki 80. do lamusa).
Trudno nie wspomnieć o odważnej roli Tomei, która mając wówczas 44 lata, nie bała się pokazywać swoich wdzięków i zaprezentowała się w minimalnej ilości odzienia (bardzo korzystnie dodajmy) w kilku całkiem gorących momentach. Jej postać znajduje się tu w sytuacji nieco podobnej do głównego bohatera (życie striptizerek po czterdziestce nie jest łatwe), nic więc dziwnego, że między tą dwójką nawiązuje się nić porozumienia stanowiąca jeden z kluczowych filarów całej fabuły. Całkiem przekonująco wypada również wcielająca się w córkę Randy'ego Evan Rachel Wood, którą zobaczymy w kilku z najbardziej poruszających scen filmu.
Prócz życiowych problemów naszego bohatera, interesującym aspektem produkcji jest także ukazanie życia zapaśników niejako „od kuchni”. I choć trudno powiedzieć, by była to dla nich szczególnie pochlebna laurka, o filmie pozytywnie wypowiedzieli się między innymi Vince McMahon czy Bret Hart, choć ten drugi podkreślił, że to, co widzimy w filmie to raczej mroczna i nie do końca odpowiadająca rzeczywistości interpretacja (cóż, co niby innego miałby powiedzieć?). Kilkanaście minut czasu ekranowego poświęcono na pokazanie walk w ringu (w filmie znalazły się trzy), jak się można było spodziewać, mamy tu coś, co można by określić mianem „prawdziwszego” oblicza wrestlingu (również w nieco hardkorowej wersji, jakiej wcześniej nie znałem). Zobaczymy, jak Randy na potrzeby widowiska tnie się żyletką, żeby krew się lała i było efektowniej, jak przed występem dogaduje się z przeciwnikami co do przebiegu walki, jak wstrzykuje sobie w szatni załatwione przez znajomego specyfiki, w końcu jak pada nieprzytomny, gdy jego serce odmawia posłuszeństwa – ot chleb powszedni zapaśnika. Dodam w tym miejscu, że sprawdzałem niedawno co słychać u panów wymienionych we wstępie – i cóż można powiedzieć – prócz Hulka Hogana, który twardo się trzyma, nic u nich nie słychać, bo wszyscy wykończyli się przed sześćdziesiątką (niektórzy nawet niedługo po czterdziestce), a przyczyny śmierci zazwyczaj były związane z sercem.
Wracając jeszcze na chwilę do fabuły – w pewnym momencie Randy otrzymuje szansę na chwilowy powrót do swej przeszłości, poprzez rewanżową walkę ze swym dawnym rywalem, Ajatollahem (Ernest Miller). Jednak podjęcie rękawicy po dopiero co przebytym zawale będzie równoznaczne z zaryzykowaniem życia. Pojawia się więc pytanie – „czy warto?” – gdy dopiero co w jego życiu niczym światełko w tunelu ponownie pojawiła się córka? Może jest dla kogo żyć? Może należałoby odpuścić i iść dalej? Komplikacje nie przestają się jednak piętrzyć, a chwilowe pozory stabilizacji wkrótce ustępują miejsca równi pochyłej. To nie Rocky, któremu za każdym razem pisany jest happy end. Aronofsky serwuje nam opowieść, której autentyzm jest wręcz bolesny, taką prosto z życia, a to, jak wiadomo, bywa brutalne. I choć jest to niby prosta historia, nieserwująca niczego specjalnie odkrywczego (zetknąłem się swego czasu z tego typu zarzutami pod adresem filmu), to jednak zrealizowana wzorowo, chwytająca za serce i buzująca od emocji, a przy tym świetnie znosząca kolejne seanse. Film jest zdecydowanie „uniwersalny”, kierowany do szerokiej publiczności, nie tylko miłośników poruszanej tematyki. Jako sprawnie zrealizowany dramat obyczajowy, może przypaść do gustu i poruszyć w zasadzie każdego. Sam „Zapaśnika” oglądałem do tej pory pięć lub sześć razy (ostatnio ledwie kilka dni temu) i chętnie wróciłbym do niego choćby i dziś.
Film ukazał się w Polsce na DVD i Blu-ray jednak wydania te zamiast oryginalnego kinowego aspect ratio (2.40:1) zawierały wersję open matte (1.78:1). Oryginalne kadrowanie znaleźć możemy w szeregu wydań zagranicznych, sam zdecydowałem się na angielskie.
Zdj. Wild Bunch / Protozoa Pictures