NOSTALGICZNA NIEDZIELA #182: „Obcy kontra Predator” (2004)

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś cofamy się w czasie o 20 lat, by przypomnieć o cross-overze łączącym dwie spośród najsłynniejszych serii kina Science fiction „Obcy kontra Predator” w reżyserii Paula W.S. Andersona.

Tak się składa, że mój pierwszy kontakt z obcym wiązał się z zapowiedzią komiksu „Alien Vs Predator” wydanego przez TM-Semic w 1994 roku (Predatora poznałem za sprawą komiksu „Batman Vs Predator” wydanego rok wcześniej). Jako że wydane komiksu opóźniło się o kilka miesięcy, nim w końcu miałem okazję go przeczytać, zdążyłem już zawrzeć bliższą znajomość z ksenomorfem najpierw za sprawą gry planszowej „Obcy”, a wkrótce potem oglądając trzy pierwsze filmy na kasetach video (w osiedlowej wypożyczalni była tylko trójka więc od niej zacząłem, resztę skombinowało się wkrótce potem na pirackich kasetach z fatalną jakością obrazu). W podobnym czasie obejrzałem też dwie pierwsze części predatora, więc kiedy jesienią w kioskach pojawił się wspomniany wcześniej komiks, byłem już „wtajemniczony”.

Opowieść graficzna powiadająca o starciu dwóch pozaziemskich ras na pustynnej planecie Ryushi robiła wtedy niesamowite wrażenie. Wypadała znakomicie tak pod względem strony graficznej jak i scenariusza — z miejsca uznałem, że to doskonały wręcz materiał na film kinowy. Przez następne lata pozostawałem zagorzałym fanem tak obcego jak i predatora, choć czwarty film o obcym już nieszczególnie mnie zachwycił. A gdy blisko dekadę od chwili gdy poznałem obydwa kosmiczne monstra, ogłoszono, że ma powstać filmowa wersja ich konfrontacji, z początku byłem zachwycony — fakt, że odpowiadać miał za nią reżyser „Mortal Kombat”, też wydawał mi się wtedy raczej dobrą wiadomością (choć pierwszy „Resident Evil” spod jego ręki pod pewnymi względami rozczarował). Jednak radość ta trwała mniej więcej do chwili obejrzenia pierwszej zajawki. Bo co to niby miało być? Zamiast spalonej słońcem pustynnej planety biegun południowy? Zamiast kolonii przypominającej nieco tę z Aliens podziemna piramida pod lodem? No i przede wszystkim skala jakby nie ta (w komiksie mieliśmy do czynienia z całą hordą obcych i dość liczną drużyną predatorów). To zdecydowanie nie było to, na co liczyłem.

Przymiarki do realizacji filmu spod znaku AVP trwały już od końca lat 80. kiedy to ukazał się wspomniany komiks. Wkrótce potem w „Predatorze 2” czaszka obcego pojawiła się wśród trofeów na statku predatora, sugerując niejako możliwość filmowego cross-overa. Na ten musieliśmy jednak poczekać kolejne kilkanaście lat (w międzyczasie dostaliśmy za to grę video). W międzyczasie James Cameron przymierzał się do realizacji piątego Obcego, gdy jednak dowiedział się o planach studia na film AVP, do którego był mocno sceptycznie nastawiony, zrezygnował z tego projektu. James de Monaco i Kevin Fox napisali scenariusz odzwierciedlający oryginalny komiks, ten został jednak odrzucony — decydenci w Foxie woleli postawić na coś nowego, decydując się na osadzenie akcji na Ziemi (zważywszy na to, ile wyniósł ostatecznie budżet filmu, byłbym skłonny przypuszczać, że realizację filmu opartego na oryginalnym komisie AVP uznano za zbyt drogie przedsięwzięcie). W ostatecznej wersji pobrzmiewają echa pomysłów Ericha von Danikena, z którymi sam zetknąłem się po raz pierwszy w komiksach rysowanych przez Bogusława Polcha — wydanych później w zbiorczym tomie zatytułowanym „Ekspedycja”.

Koncepcja zakładała silny wpływ zaawansowanej obcej cywilizacji na ludzkość na wczesnych etapach jej rozwoju. W tym wypadku tą zaawansowaną cywilizacją byli przedstawiciele tej samej rasy co łowca polujący swego czasu na Schwarzeneggera. Zachowano komiksowy motyw z polowaniem na ksenomorfy, zmieniając jednak całkowicie miejsce akcji jak również ludzkich bohaterów. Zamiast Azjatki dostaliśmy więc czarnoskórą bohaterkę, w którą wcieliła się Sanaa Lathan, a wśród obsady drugiego planu znalazł się między innymi Lance Henriksen, znany fanom obcego ze swej roli w drugim i trzecim filmie. Tym razem wcielał się jednak w człowieka — Charlesa Bishopa Weylanda (dyrektora naczelnego korporacji Weyland), na którym miał być wzorowany android Bishop. Było to jedno z wielu (być może zbyt wielu) nawiązań do poprzednich filmów i mrugnięć okiem do znających je widzów, jakie znaleźć możemy w filmie Andersona.

Produkcja „Alien Vs Predator” miała miejsce w 2003 roku, w czeskim studiu w Pradze, gdzie zbudowano wnętrza starożytnej piramidy łączącej elementy kultury Azteków, egipskiej i kambodżańskiej. Jak wspominał reżyser — filmowanie w Pradze pozwoliło znacznie obniżyć koszt produkcji. Wiele scen w filmie powstało z pomocą miniatur, kukieł, kostiumów i wszelakich możliwych efektów praktycznych w znacznym stopniu ograniczając wykorzystanie CGI. Do współpracy zaproszono doświadczonych w pracy przy poprzednich filmach serii Aleca Gillisa i Toma Woodruffa Jr. Film zadebiutował w kinach 12 sierpnia 2004 roku, mimo kiepskich recenzji zarobił około 177 milionów dolarów, przynosząc wytwórni zyski. Wkrótce ogłoszono powstanie kontynuacji, która miała się okazać największą skazą na ciele obu serii.

Wróćmy jednak do sedna — film przedstawia nam losy ekspedycji zorganizowanej po tym, jak satelity Weylanda odkrywają podejrzaną budowlę ukrytą pod lodem na wyspie Bouvetoya w Antarktyce. Celem sprawdzenia czym właściwie jest ta budowla, zostaje zebrana grupa badaczy, której towarzyszy uzbrojona eskorta. Przewodnikiem grupy zostaje Alexa Woods (Sanaa Lathan), która jest jedynie bardzo luźno inspirowana bohaterką komiksów. Na miejscu szybko okazuje się, że ludzie nie są jedynymi gośćmi w tajemniczej ukrytej pod lodem piramidzie — ma tam bowiem miejsce swoisty rytuał wejścia w dorosłość, który przechodzą kosmiczni łowcy, polując na najbardziej niebezpieczną z możliwych zwierzynę. Zaczyna się dramatyczna walka o przeżycie.

Mój pierwszy seans był przeżyciem mocno rozczarowującym, na co złożyło się kilka czynników — po pierwsze — film zrealizowano w kategorii wiekowej PG-13, co z miejsca sprawiło, że stracił na wyrazistości i krwistości — to jeden z tych przypadków, gdy kategoria wiekowa zdecydowanie MA znaczenie. Próba upchnięcia obcego i predatora w ramy kategorii wiekowej, która pozwoli wpuścić na sale kinowe młodszych widzów, nie mogła skończyć się dobrze. Po drugie — mnóstwo nieścisłości, błędów logicznych i brak spójności z tym, co pokazano we wcześniejszych filmach o obcym i predatorze musiał razić i raził zarówno fanów jak i widzów, którzy oczekują od scenariusza przynajmniej szczypty zdrowego rozsądku. Po trzecie — całość była zwyczajnie za krótka, odbębniała po łebkach kolejne punkty programu, nie dając w zasadzie okazji, by porządnie wczuć się w atmosferę zagrożenia, poczuć jakąkolwiek więź z bohaterami i należycie wzbudzać emocje. A gdy ktoś jeszcze znał oryginalny komiks, trudno było o uniknięcie rozczarowania. Dlatego też przez ładne parę lat zwyczajnie tego filmu nie trawiłem.

A potem okazało się, że można to zrobić jeszcze gorzej — najpierw bracia Strause zaprezentowali coś, co wyglądało jak zrobiony z kinowym budżetem mokry sen nastoletniego fanboya, sklecony z tony nawiązań i garści szokujących scen koszmarek z podtytułem „Requiem”. Pięć lat później sam Ridley Scott, ojciec kinowego obcego zaserwował nam prequel, który głupotą scenariusza nie tylko dorównał, ale i chwilami przebijał dokonania Andersona, przy okazji niszcząc zasłonę tajemnicy otaczającą kosmicznego pilota (znanego jako space jockey) z pierwszego filmu i robiąc serii większą krzywdę niż ktokolwiek inny do tej pory. Jakby tego było mało, kilka lat później Ridley pokusił się o „dobitkę” w postaci „Alien: Covenant”.

Filmy Scotta, w przeciwieństwie do sequela AVP miały co prawda pewne zalety i w końcu zacząłem je w pewnym stopniu doceniać, jednak wszystkie te nieudane podejścia do uniwersum obcego ukazujące się na przestrzeni kolejnych lat sprawiły, że gdy po ich obejrzeniu sięgałem po omawianą dziś produkcję (już bez oczekiwań związanych z tym, czego była adaptacją), okazało się, że z seansu AVP da się czerpać pewną przyjemność. Jest tu mimo wszystko garść klimatu i miłe oku efekty praktyczne (choć pokazana w finale facjata głównego predatora pozostawia wiele do życzenia), drażnią co prawda niedoróbki, jak choćby psujący immersję całkowity brak pary wydobywającej się z ust przebywających w mroźnym środowisku bohaterów, ale przy pewnej dozie dobrej woli, da się przez film w miarę bezboleśnie przebrnąć. W dwie dekady po jego premierze, zaliczywszy sześć czy siedem seansów powtórkowych mógłbym nawet pokusić się o stwierdzenie, że z czasem udało mi się go w pewnym stopniu polubić. Mimo to wierna ekranizacja komiksu, od którego się to wszystko zaczęło po dziś dzień, pozostaje jednym z moich największych, filmowych niespełnionych marzeń.

Na koniec wspomnieć wypada, że film ukazał się w Polsce zarówno na DVD jak i Blu-ray. Nie doczekał się za to wydania 4K UHD ani u nas, ani gdziekolwiek indziej.

Zdj. Fox