NOSTALGICZNA NIEDZIELA #192: „Boogie Nights” (1997)

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam  produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad.. Dzisiaj przenosimy się do roku 1997 roku... skąd z kolei przeniesiemy się o kolejne 20 lat wstecz za sprawą filmu Paula Thomasa Andersona Boogie Nights”. 

Film oparty został na krótkim paradokumencie autorstwa reżysera, 32-minutowym „Dirk Diggler Story” zainspirowanym z kolei przez dokument z 1981 „Exhausted: John C. Holmes, The Real Story”  o życiu słynnego aktora porno. P.T. Anderson, przymierzając się do realizacji filmu kinowego opartego na tym pomyśle, początkowo widział w roli głównej Leonardo Di Caprio, ten jednak zajęty był wtedy „Titanikiem” i sam zasugerował Marka Wahlberga, który z początku był jednak sceptyczny z uwagi na niedawną porażkę kasową innego „niegrzecznego” filmu, czyli „Showgirls”. Wcześniej propozycję otrzymał także Joaquin Phoenix, miał on jednak wątpliwości co do tego, czy wcielanie się w gwiazdę porno przysłuży się jego karierze. Reżyser zakładał, że film będzie miał kategorię NC-17 i przekroczy trzy godziny czasu trwania, jednak nieprzejednani producenci wymusili na nim rezygnację z przynajmniej jednego z tych założeń, co też uczynił (zgadzając się ostatecznie na kategorię R). Finalna wersja filmu liczyła jednak jedynie 155 minut.

Po premierze krążyły plotki, że obsadzony w jednej z ważniejszych ról (po długich namowach) Burt Reynolds nie był zachwycony filmem (czemu jednak później stanowczo zaprzeczał), co nie przeszkodziło mu w zgarnięciu Złotego Globu (i nominacji do Oscara przy okazji) za tę rolę. Droga do tego sukcesu nie była dlań łatwa – Reynolds nie czuł się zbyt komfortowo, gdy w ramach przygotowań do roli miał do czynienia z aktorami porno (wspominał później, że po rozmowach z nimi miał ochotę czym prędzej wziąć prysznic), a i współpraca z reżyserem nie układała mu się najlepiej i na planie niekiedy dochodziło do spięć. Film wszedł do kin w październiku 1997 roku, zarabiając 43 miliony dolarów przy 15-milionowym budżecie i zbierając przy tym bardzo pozytywne recenzje (obecnie 94% na RT).   

No dobrze, ale co my tu właściwie mamy? Ano historię kariery niejakiego Eddiego Adamsa (Wahlberg), który z pomocą sprzyjających warunków fizycznych (został bowiem hojnie obdarzony przez naturę), dość niespodziewanie zaczyna karierę w branży porno – a że jest to koniec lat 70., sytuacja wygląda nieco inaczej niż w czasach późniejszych, bowiem produkcje tego rodzaju były wtedy wyświetlane w kinach, a przy tym siliły się zazwyczaj na jakąś szczątkową i pretekstową fabułę. Eddie zalicza więc (a jakże by inaczej) udany debiut, a następnie przyjmuje wymyślony na tę okoliczność pseudonim i jako Dirk Diggler przystępuje do realizacji amerykańskiego snu o karierze i niekończącej się rzece pieniędzy… No tak, tyle że jak wiadomo, nic nie trwa wiecznie, więc prędzej czy później pojawią się problemy. Wraz z zachodzącymi w latach 80 zmianami w branży (takimi jak przejście z taśmy filmowej na taśmę video i zaniżanie walorów produkcyjnych byle tylko kręcić więcej i taniej), również i kariera Eddiego zaczyna poważnie utykać. Wkrótce pojawia się kandydat na jego następcę, a potem jest już z górki — naszemu bohaterowi wszystko się zwyczajnie sypie, szczególnie gdy stacza się coraz bardziej w (jakżeby inaczej) narkotyki. Zdesperowany Eddie szuka więc dla siebie innych zajęć – najpierw próbuje sił w branży muzycznej (i co ciekawe – mamy tu scenę, w której to nagrywa piosenkę Stana Busha znaną z animowanej wersji „Transformers” – a jak wiadomo Wahlberg pojawi się w czwartej części Transformers Michaela Baya kilkanaście lat później), w końcu decyduje się na bardziej ryzykowne (i niekoniecznie legalne) sposoby zdobywania pieniędzy, co oczywiście pociągnie za sobą kolejne kłopoty.

Mamy tu więc klasyczną historię „od zera do bohatera” (i z powrotem do zera), tyle że w dość nietypowej otoczce, która stanowi w dużej mierze o wyjątkowości filmu. Prócz tej wyjątkowości przyczyniała się ona jednak także do pewnych problemów – jednym z nich byli statyści masowo ulatniający się z planu, gdy zorientowali się jaką tematykę film podejmuje. Cóż, w sumie nic dziwnego, że nie każdy chce być statystą w produkcji, której fabułę reżyser w wywiadzie dla magazynu Empire podsumowuje słowami „To film o facecie z dużym fiutem”. 

Mimo dość długiego czasu trwania, „Boogie Nights” przez większość czasu ogląda się z przyjemnością i bez znudzenia. Po części jest to zasługa sprawnej reżyserskiej ręki P.T. Andersona, a po części obsady, w której prócz Wahlberga i Reynoldsa pojawiają się między innymi Don Cheadle, Thomas Jane, Julianne Moore, John C. Reilly, Philip Seymour Hoffman, czy Alfred Molina. W ramach ciekawostki można dodać, że w obsadzie znalazło się także kilka prawdziwych gwiazd porno takich jak Veronica Hart czy Nina Hartley, a w trakcie przygotowań reżyser spędził trochę czasu w towarzystwie Rona Jeremy’ego (który miał mieć w filmie cameo, ale ostatecznie zostało wycięte). Mamy tu także okazję rzucić okiem na branżę porno przełomu lat 70. i 80. niejako „od kuchni”, a sam klimat epoki zostaje na ekranie oddany w sposób sprawny i przekonujący, co jest kolejnym z długiej listy atutów tej produkcji. Należy się w trakcie seansu oczywiście spodziewać pewnej dawki nagości i scen o charakterze erotycznym, ale powiedziałbym, że wszystko to jest dawkowane z umiarem i wyczuciem. Nie brakuje humoru, nie brakuje emocji, a nawet na scenę akcji znajdzie się miejsce. Gdybym miał wskazać jakiś słaby punkt filmu, byłaby nim chyba końcówka, która sprawia wrażenie z lekka „niedogotowanej” i jakby nieco niezgrabnej. Brakuje jej także jakiejś nieco wyrazistszej puenty. Nie rzutuje to jednak specjalnie na odbiór całości, który w moim przypadku zarówno przy pierwszym seansie, jak i przy niedawnej powtórce był zdecydowanie pozytywny.  Tak więc krótko mówiąc – „Boogie Nights” to tytuł, który z czystym sumieniem polecam.

W Polsce film ukazał się na DVD. Zagraniczne wydania Blu-ray nie posiadają wersji PL.

Zdj. New Line Cinema