
W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś ponownie lata 90. i film w reżyserii Michaela Catona-Jonesa z Liamem Neesonem w roli głównej - „Rob Roy”.
Będąc od wczesnego dzieciństwa fanem Robin Hooda i Janosika, zawsze z chęcią sięgałem po filmy, opisujące losy podobnych im buntowniczych, acz szlachetnych bohaterów, czy to w moim ulubionym średniowieczu, czy to w późniejszych epokach. Film, o którym dziś mowa umknął mojej uwadze, być może ze względu na datę premiery – w miesiąc później w kinach pojawił się bowiem „Braveheart” Mela Gibsona i przyćmił rozmachem i rozgłosem poprzedni, zdecydowanie bardziej kameralny film, o jakby nie patrzeć, pokrewnej tematyce. Dlatego też znajomość z „Rob Royem” zawarłem wiele lat później, nie pamiętam już dokładnie kiedy, ale mogło to mieć miejsce, gdy na mojej półce znalazło się wydanie DVD (fatalne jakościowo swoją drogą). Nim jednak powiem o wrażeniach z seansu, skupmy się przez chwilę na okolicznościach powstania filmu, w którym Liam Neeson wciela się w historyczną postać szkockiego bohatera, Roberta Roya McGregora.
Zacznijmy od tego, że zamysł filmu, zdaniem scenarzysty Alana Sharpa zakładał, stworzenie czegoś na kształt westernu, tyle że... z akcją osadzoną w XVIII wiecznej Szkocji. Całość zdjęć powstała w ojczyźnie tytułowego bohatera, często w okolicach górskich, na tyle trudno dostępnych, że aktorów i ekipę trzeba było transportować na miejsce z pomocą śmigłowców, a na miejscu we znaki dawała im się kapryśna pogoda. Załapały się do filmu także szkockie zamki Megginch, Crichton, Drummond i Tioram. Przy komponowaniu muzyki prócz Cartera Burwella zatrudniono także szkocki zespół folkowy Capercaillie – wspólnie stworzyli zapadającą w pamięć i doskonale budującą klimat ilustrację muzyczną, do której wielokrotnie z przyjemnością wracałem również i w oderwaniu od samego filmu.
Jak to często w przypadku filmów historycznych bywa, to co widzimy na ekranie jest w dużej mierze inspirowane prawdziwymi wydarzeniami, i bez względu na to czy czerpie z nich mniej, czy więcej, to przeważnie sporo miesza i dodaje od siebie, celem stworzenia wciągającego i emocjonalnie angażującego widowiska. Co ciekawe, w przypadku „Rob Roya” zupełnie pominięte zostają szkockie zbrojne powstania (czyżby zabrakło budżetu?), które miały miejsce w czasach, gdy rozgrywał się rozciągnięty na lata konflikt między Rob Royem a markizem Montrose (John Hurt). Ten pierwszy, cieszący się szacunkiem rodaków góral, zajmujący się ochroną stad bydła wypasanego na górskich łąkach, zapożycza się u markiza celem zarobienia pieniędzy, które zapewnią przetrwanie zimy ludziom znajdującym się pod jego ochroną. Zastawem pożyczki są należące do Roba ziemie. Niestety efektem spisku, w który zamieszani są dwaj mąciciele – Archibald Cunningham (Tim Roth) i niejaki Killearn (Brian Cox), pożyczone pieniądze przepadają nim nasz bohater może zrobić z nich użytek. Markiz co prawda oferuje umorzenie długu, ale w zamian domaga się, by Rob oczernił jego politycznego rywala, księcia Argyll (Andrew Keir w swej ostatniej roli), a gdy ten odmawia, zasłaniając się honorem (i przy okazji kwestionując honor markiza), sytuacja robi się dla naszego bohatera dość nieciekawa. Wkrótce zmuszony będzie opuścić swoje domostwo, a niebezpieczeństwo zawiśnie także nad jego żoną (Jessica Lange) i dziećmi. Konflikt eskaluje, padają trupy, markiz się niecierpliwi i zleca Cunninghamowi (film dość wyraźnie sugeruje, że może on być bękartem markiza) zrobienie porządku, a ten – jako że osobnik zeń wyjątkowo nikczemny, polecenie wykonuje z właściwą sobie podłością. To z kolei jak się nietrudno domyślić, prowadzić musi do krwawej konfrontacji.
Rola Cunninghama (choć inspirowana postacią historyczną), to co prawda dodatek scenarzysty, trzeba jednak podkreślić, że dodatek niezwykle udany (w końcu wyrazisty antagonista to zawsze istotny atut). Rola Tima Rotha (nagrodzona zresztą nominacją do Oscara), który jest tu wyjątkowo wręcz nieprzyjemny i obleśny, to zdecydowanie jeden z tych elementów, które najbardziej zapadają w pamięć po seansie. Zresztą, wiele jest tu znakomicie odegranych ról, prócz Neesona i Rotha udane występy zaliczają także Lange, Cox, czy Hurt, ale warto wspomnieć również nazwiska takie jak Eric Stoltz czy zmarły w 2024 roku Brian McCardie, którzy wcielają się w kompanów Roba. I choć zabrakło tu efektownych bitew, jakie serwował nam „Braveheart”, to jednak mamy kilka trzymających w napięciu potyczek w miłych dla oka plenerach, oraz nad wyraz sprawnie zrealizowane pojedynki szermiercze, krótko mówiąc – dzieje się i jest co oglądać.
Przy liczącym 28 milionów dolarów film zgromadził na swoim koncie niecałe 59 milionów, co przy 209 milionach jakie zebrał „Braveheart” wygląda dość mizernie. Recenzje były dość przychylne, szczególnie chwalono w nich występy Neesona, Rotha i Lange, choć zdarzały się i takie, w których krytykowano postawę głównego bohatera – wygląda on tu jak uparty, i niezbyt przy tym bystry delikwent, który usilnie podążając honorową ścieżką naraża na niebezpieczeństwo wszystkich wokół. Fakt faktem, co najmniej kilka istotnych posunięć w jego wykonaniu budzi pewne wątpliwości względem ich sensowności. Sam dodałbym tu jeszcze jedno zastrzeżenie — przy każdym podejściu do tego filmu zastanawiam się, dlaczego właściwie w pewnym momencie markiz Montrose zgadza się na zakład (ten drugi), gdy jego warunki są takie, że bez względu na wynik, nie może niczego zyskać, a stracić i owszem.
Pomijające jednak te kilka problemów, mamy tu do czynienia ze sprawnie zrealizowanym kinem historyczno-awanturniczym, wielokrotnego użytku, do którego chętnie wracam i zdecydowanie polecam.
Film ukazał się z polską wersją językową zarówno na DVD (nieanamorficzny obraz psuł jednak skutecznie wrażenia wizualne nawet na niewielkich ekranach), oraz Blu-ray (niestety pozbawiony jakichkolwiek materiałów dodatkowych).
Zdj. MGM