NOSTALGICZNA NIEDZIELA #91: „Mroczny anioł” (1990)

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne. W tym tygodniu pozostajemy w klimatach hitów wypożyczalni VHS – przyjrzymy się produkcji S-F z 1990 roku „Mroczny anioł”.

Jak już wspominałem przy okazji omawiania „Robot Jox”, w czasach gdy królowały osiedlowe wypożyczalnie VHS, katowałem wielokrotnie kasetę z „Terminatorem 2”. Wśród kilku zwiastunów, jakie się na niej znajdowały, szczególnie interesująco wypadały dwa – „Robot Jox” i „Dark Angel” z Dolphem Lundgrenem i Matthiasem Huesem w rolach głównych. O ile jednak udało się znaleźć wypożyczalnię dysponującą kasetą z pierwszym z tych filmów, tak już na obejrzenie drugiego przyszło poczekać mi kilka lat, do czasu gdy puszczono go w telewizji. Pierwszy seans nie do końca mnie przekonał, ale powrót po latach, gdy w moje ręce wpadło wydanie DVD tego filmu, diametralnie zmienił sytuację.

Nim przejdziemy do meritum, rzut oka na wspomniany zwiastun:

Za kamerą stanął Craig R. Baxley, pracujący uprzednio jako koordynator kaskaderów i reżyser drugiej ekipy przy filmach takich jak „Czerwoni” czy „Predator”. Pod koniec lat 80. miał on także pełnić rolę reżysera w niezrealizowanym filmie o przybyszu z kosmosu z… Dolphem Lundrenem w roli głównej. Jak widać, co się odwlecze...

O co więc chodzi? Pomysłów na pretekstowe fabuły do całej masy B-klasowych filmów o kosmitach i cyborgach scenarzyści tamtych czasów mieli na pęczki, jednak tylko nieliczne z nich odznaczały się godną zapamiętania kreatywnością. I choć „Mroczny anioł” nie sprawia wrażenia dzieła szczególnie oryginalnego, a raczej amalgamatu kilku bardziej znanych hitów tamtych lat, to jednak przynajmniej sam pomysł wyjściowy jest interesujący. W Houston ma miejsce seria tajemniczych zgonów – ciała są naszprycowane heroiną, ale bezpośrednią przyczyną śmierci jest rana w środku czoła. Jak się okazuje, tajemniczy kosmita o aparycji przywodzącej na myśl Geralta z Rivii (Matthias Hues) przybył na Ziemię celem wydobywania z ludzi endorfin, które to w jego świecie uchodzą za cenny narkotyk. Jeśli wróci ze swym łupem do domu, już wkrótce na Ziemię zawitają jego pobratymcy, co będzie równoznaczne z zagładą ludzkości. Pretekst dobry jak każdy inny, ale ktoś się przynajmniej postarał coś nowego wymyślić. Kosmicie próbuje, co prawda, przeszkodzić inny przybysz (Jay Bilas), jednak ostatecznie sprawy będzie musiał wziąć w swoje ręce nasz miejscowy bohater, policjant Jack Caine (Dolph Lundgren), uwikłany aktualnie w sprawę handlarzy narkotyków, którzy zamordowali jego partnera. Jego jedynym wsparciem będzie… agent Smith (Brian Benben), który jednak z żadnej strony nie przypomina swego bardziej znanego imiennika. Jak to bywa w produkcjach opartych na znanym schemacie Buddy Cop Movie, panowie są ze sobą zestawieni na zasadzie przeciwieństw, co ma na celu podkręcenie aspektu humorystycznego i sprawdza się tu nie najgorzej. Wyluzowany Dolph i partnerujący mu sztywniak w garniaku z FBI (który, jak się nietrudno domyślić, niejednokrotnie weźmie na siebie funkcję comic reliefa) będą się musieli naprawdę postarać,  by wyjść cało ze starcia z pozaziemskim handlarzem narkotyków.

Powyższy chwytliwy kawałek usłyszymy w filmie i na napisach końcowych.

Twórcy „Mrocznego anioła” operują znanymi i sprawdzonymi schematami, takimi jak choćby przedstawianie agentów federalnych w nie najlepszym świetle („Szklana pułapka” się przypomina, choć tutaj są jeszcze gorsi). Aspekt Buddy Cop Movie przywodzi na myśl „Zabójczą broń”, mamy też elementy znane z „Terminatora” (dwóch przybyszów z daleka, toczących pojedynek o losy świata) czy „Predatora 2” (główny bohater, przybysz z kosmosu polujący na ludzi, a nawet broń, jakiej używa). Podobieństwa z „Predatorem 2” musiały być jednak przypadkowe, gdy wziąć pod uwagę, że „Mroczny anioł” miał swoją premierę dwa miesiące wcześniej. Nie zabraknie też rockowej muzyki, epatowania nagimi biustami czy też, ma się rozumieć, finału osadzonego we wnętrzu opuszczonej fabryki. Dodajmy jeszcze, że jest to film, którego akcję osadzono w okresie świątecznym. Jednym słowem – wszystko na miejscu.

Sporym plusem jest tu z pewnością postać antagonisty. Sprawia on wrażenie naprawdę groźnego przeciwnika, w starciu z którym nawet taki twardziel jak Dolph będzie miał poważne trudności (warto w tym miejscu wspomnieć, że obydwaj panowie liczą 196 cm wzrostu). Nie tylko wygląda tak, że na długo zostaje w pamięci, ale wykorzystuje przy tym charakterystyczny arsenał – śmiercionośne dyski przypominające płytę CD (!) czy też sprzęt służący szprycowaniu ofiar, którym posługuje się niczym Scorpion z „Mortal Kombat” swoim „sznurowadłem”. Nie można też zapomnieć o jego znaku firmowym: powtarzanym w nieadekwatnych sytuacjach zwrocie „I Come in Peace” („Przybywam w pokoju”), choć akurat ten element postaci zdaje się być skrojony wyłącznie pod scenę w finale i ripostę głównego bohatera. Mamy tu zatem do czynienia z jednym z bardziej pamiętnych łotrów VHS-owego kina klasy B. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że Hues sam wykonywał większość numerów kaskaderskich, bowiem trudno było o dublera odpowiedniego wzrostu (uważny widz dostrzeże jednak w przynajmniej jednej scenie, że aktor nie robił dokładnie wszystkiego, co jego postać). Później twierdził zaś, że była to jego ulubiona rola filmowa, do której byłby skłonny wrócić w kontynuacji. O możliwości powstania sequela mówił jeszcze w 2016 roku, jednak ostatecznie nic z tego nie wyszło.

W porównaniu do wielu produkcji tego typu „Mroczny anioł” zdaje się być całkiem zgrabny i bezbolesny w oglądaniu, humor i akcja trzymają poziom. Osobiście stawiam go nawet wyżej od innej kultowej i mocno zbliżonej w swym charakterze pozycji, „W mgnieniu oka” z Rutgerem Hauerem. Nie obeszło się jednak bez pewnych problemów – postać dziewczyny głównego bohatera (bo, jak wiadomo, główny bohater musi mieć dziewczynę), pani koroner (Betsy Brantley), zdaje się tu wciśnięta nieco na siłę, nawet jeśli jej funkcja sprawia, że w zasadzie powinna być jak najbardziej na miejscu. Poza tym wątek śmierci partnera naszego bohatera pozostawiono bez rozwiązania, choć przez pewien czas fabuła krąży wokół postaci z nim związanych (czyżby studio nastawiało się na sequel?). Cały wątek ze zmuszeniem Caine’a do dostarczenia narkotyków wydaje się z kolei kompletnie zbyteczny. Ale gdy film wraca na właściwe tory, koncentrując się na starciu z głównym antagonistą, jest już tylko lepiej. Oczywiście oceniając wedle kryteriów istotnych dla tego gatunku. Z pewnością jest to produkcja godna polecenia każdemu szukającemu reprezentatywnego przykładu dla B-klasowego kina akcji/SF przełomu lat 80. i 90., a przy tym jedna z ciekawszych pozycji w filmowym dorobku Dolpha Lundgrena, któremu nigdy nie było dane rozwinąć skrzydeł w pierwszoligowym kinie akcji.

Pierwotnym tytułem filmu był „Lethal Contact”, który jednak szybko zmieniono na „Dark Angel”, by z kolei tuż przed amerykańską premierą raz jeszcze zmienić, tym razem na „I Come in Peace” (na pozostałych rynkach uchował się jednak „Mroczny anioł”). W Polsce wydano ten film tylko na VHS (czytał Andrzej Butruk). Wersji płytowych zaopatrzonych w polską wersję językową brak. Miałem swego czasu na półce angielskie wydanie DVD, by po kilku latach wymienić je na amerykańskie wydanie Blu-ray od Shout! Factory z dwustronną okładką – na każdej jej stronie widnieje inny tytuł, na płycie mamy nadruk z tytułem „Dark Angel”, a w samym filmie pojawia się „I Come in Peace”. Wydanie to zaopatrzono w dodatki w postaci wywiadów, zwiastuna i galerii. Należy jednak mieć na uwadze, że wydanie to jest „Region A locked”. Alternatywą pozostają austriacki digibook i niemiecki steelbook, choć wydanie austriackie nosi wyraźne oznaki DNRu i osobiście bym go nie polecał.

źródło: zdj. Triumph Releasing Corporation / Vision International