
Ostatni dzień maja przyniósł nam premierę nowej odsłony morderczego Kubusia Puchatka. Pierwsza część zarobiła ponad 4 mln dolarów, będąc przy tym nazywaną jednym z najgorszych filmów 2023 roku. Czy druga część również zasługuje na to miano?
Kubuś Puchatek powraca, by znowu mordować. Czy tym razem jest lepiej?
Idąc na nowy horror ze zwierzakami, a raczej abominacjami ze Stumilowego Lasu, miałem świadomość, na jakiego rodzaju twór się wybieram. Wiedziałem, że nie będzie to nic poważnego i ambitnego, natomiast jednej rzeczy pewien nie byłem. Chodzi mianowicie o to, jakie różnice zajdą pomiędzy pierwszą a drugą częścią.
Nie da się ukryć, że jedynka, która swoją premierę miała przecież raptem rok temu, opierała się wyłącznie na tym, iż doszło do zawirowań związanych z prawami autorskimi do Kubusia Puchatka. Nie przywiązano tam wagi właściwie do żadnego aspektu, fabuła się nie kleiła, a występujący aktorzy wydawali się być brani z łapanki. Do tego dochodziły gumowe stroje dwóch głównych antagonistów, czyli żółtego misia i jego wiernego druha Prosiaczka. Niemniej, jedynka była typowym filmem, który można włączyć w większym gronie znajomych, najlepiej w obecności jakichś trunków. Zresztą, ta produkcja mimo śmiesznie niskiego budżetu zarobiła bardzo wiele i widać, że postanowiono część tych zarobków wykorzystać do nakręcenia czegoś większego.
Bo istotnie, „Puchatek: Krew i miód 2” to slasher lepszy i bardziej dopracowany. Nie chcę jednak, aby źle mnie zrozumiano – w dalszym ciągu mamy do czynienia z kinem klasy B, a może i nawet spod późniejszej litery alfabetu. Jednak historia, choć nadal absurdalna, jest opowiedziana trochę lepiej, a i efekty specjalne nie kłują aż tak w oczy. Twórcy dystansują się także od części pierwszej, a wręcz śmieją się z niej w jednym momencie, uzasadniając tym samym, dlaczego wyglądała ona gorzej.
Jak nauczyły nas klasyczne horrory z żądnymi krwi zabójcami, pierwsze skrzypce w takich produkcjach odgrywają właśnie antagoniści. Pojawiają się oni znienacka, mordując w wymyślny sposób głównych bohaterów, którzy obchodzą nas już trochę mniej. Bardzo często pojawia się także tak zwana final girl, czyli dziewczyna, której udaje się ujść z życiem lub przeżyć najdłużej spośród reszty. Krzysztof w „Puchatku” to bardziej final boy, lecz ogólna rola tej postaci jest analogiczna. Jako dziecko obcował on z antropomorficznymi istotami w Stumilowym Lesie, później natomiast znalazł się w samym centrum masakry, której dokonały. Przez to, jak bardzo niewiarygodnie brzmiała jego wersja zdarzeń, Krzysztof przez całe swoje życie w oczach innych jawił się jako rzeczywisty sprawca.
Bohater dorastał, doświadczywszy amnezji w wyniku traumatycznych zdarzeń. Został lekarzem, ale problemy z Puchatkiem i ferajną wcale się nie skończyły. Z racji, że ciągle znajdywali się kolejni śmiałkowie chcący zbadać, czy historie o Stumilowym Lesie są prawdziwe, potwory zamieszkujące to miejsce ustawicznie eliminowały intruzów. Po czasie natomiast stwierdziły, że zaatakują miasto.
Analizowany slasher bardzo skojarzył mi się klimatem i sposobem wykonania z serią „Terrifier”. Dokonywana tam rzeź jest wymyślna, obfitująca w brutalność, jednak przy tym mocno przerysowana. Człowiek przypomina tam kukiełkę, którą może rozerwać pierwsze lepsze uderzenie. Z kolei każdy mutant inspirowany bohaterami, których wykreował A. A. Milne (a jest ich czworo, choć jeden z nich znika dość szybko) przywodzi na myśl inną kultową postać z horroru. Przykładowo, widząc poczynania Sowy, trudno nie oprzeć się wrażeniu, iż to lekko zmodyfikowany Smakosz z serii o tym samy tytule. Tygrysek z kolei jawi się jako bardziej komediowy i dziki, tnący pazurami swe ofiary na wzór Freddiego Kruegera. Twórcy mrugają do nas okiem, dając znać, że wszystko to nie stanowi przypadku.
Wady? Można by oczywiście stwierdzić, że każda nielogiczna scena była taka umyślnie. Na przykład klasyczne motywy, gdy ofiara gna na złamanie karku, oprawca idzie za nią spokojnym krokiem, a i tak ostatecznie ją dogania. Ale nie, niektóre rzeczy po prostu wyszły niezbyt dobrze. W horrorze zbyt dużo uwagi przywiązano do dialogów i scen mających pokazywać jakieś głębsze więzi czy psychologiczne zależności pomiędzy bohaterami. Problem w tym, że w tego typu produkcji nie wydaje się to potrzebne, ponieważ nie odbieramy jej na serio. A takich scen z dialogami jest sporo i przedłużają one wyłącznie oczekiwanie na to, co powinno być tu najważniejsze.
Rzeczywiście jednak czasami nie potrafiłem określić, jak bardzo jakiś błąd realnie jest błędem, a nie robieniem sobie żartów. Choćby scena, w której Puchatek atakuje matkę Krzysia, podczas gdy ta… zmywa naczynia w całkowicie nieoświetlonej kuchni. W takich warunkach nawet Ludwik i Fairy razem wzięte mogłyby ominąć pewne zabrudzenia. Jak wspomniałem, film jest zrobiony w taki sposób, że nie potrafiłem ocenić, czy ktoś tu naprawdę zapomniał o dobrym oświetleniu.
Ogólnie jednak zabawę na „Krwi i miodzie 2” opisać mogę jako przednią. Twórcy poprawili swoje błędy i postanowili pójść inną drogą niż przy poprzedniczce. Przede wszystkim zadbali, aby horror został zapamiętany ze względy na konkretne sceny oraz klimat, a nie przez sam wzgląd na absurdalny pomysł.
Czy tego chcemy, czy nie, musimy się przygotować na większą dawkę takich „niszczycieli dzieciństwa”, gdyż studio obiecało rozszerzyć swoje uniwersum choćby o Pinokia, Śpiącą Królewnę czy Bambiego. Pojawiają się zresztą pewne tropy wskazujące na taki obrót sprawy. Kto wie, może szykuje nam się nowy fenomen na miarę Tromy. Żałuję tylko, że motywu miodu zawarto w horrorze jak na lekarstwo.
Ocena filmu „Puchatek: Krew i miód”: 3/6
zdj. Monolith