„Suicide Squad: Zła krew” – recenzja komiksu. Rzeź nowicjuszy

Moda na Toma Taylora trwa. Po „X-Men: Red”, „All-New Wolverine” i „DCeased”, Egmont proponuje czytelnikom kolejny komiks jego autorstwa pt. „Suicide Squad. Oddział samobójców: Zła krew”, który idealnie zgrywa się z filmową premierą nowego „Legionu samobójców” w reżyserii Jamesa Gunna.

Jednym ciągiem przeczytałem pierwsze trzy zeszyty „Złej krwi”, mając jednocześnie w pamięci kinowy „Legion samobójców”, który miałem okazję obejrzeć w kinie tydzień wcześniej, i wiecie co? James Gunn też czytał ten komiks, a wiem o tym dlatego, bo bardzo łatwo jest wyłapać pewne bezpośrednie podobieństwa pomiędzy zawiązaniem akcji w komiksie i pierwszym akcie filmu studia Warner Bros. Nie jest to jednak specjalnie zaskakujące, bowiem i Taylor, i Gunn przy tworzeniu swojej własnej, autorskiej wersji przygód „Legionu samobójców” stanęli przed niełatwym zadaniem przedstawienia nowych, dotychczas nieznanych szerszej widowni bohaterów, przy jednoczesnym zachowaniu kilku znanych twarzy.

Nie obawiajcie się, nie będę spoilerował Wam filmu i skupię się już tylko na wydarzeniach z komiksu, który dość wyraźnie stara się być świeżym otwarciem dla ekipy złoczyńców z ładunkami wybuchowymi umieszczonymi w swoich czaszkach. Uwagę szybko przykuwają doskonale znane postacie, takie jak Harley Quinn, Deadshot czy pojawiający się w późniejszych zeszytach Kapitan Boomerang, ale jednocześnie Taylor od początku przemyca do historii nowych bohaterów, nazywanych Rewolucjonistami. Dodatkowo, podobnie jak w filmie Gunna, Taylor nie ma zamiaru oszczędzać swoich bohaterów. Trup ściele się gęsto, a niektórych postaci nawet nie ma za bardzo kiedy poznać, bo błyskawicznie trafiają do piachu.

Suicide Squad Zła krew plansza

W „Suicide Squad: Zła krew” czuć, jak Taylor świetnie się bawił, pisząc kolejne zeszyty swojego autorskiego Task Force X. Widać to szczególnie w sporej liczbie „ogranych” motywów, gdzie bohaterowie przeciwstawiają się rozkazom, robią coś, czego nie powinni, a sytuacja kilka razy przybiera mocno nieoczekiwany obrót. I to chyba jest największa siła „Złej krwi”, bo – przyznaję szczerze – kilka razy Taylor mnie pozytywnie zaskoczył, a w myślach mówiłem sobie: „Ha! To było dobre!”. „Zła krew” to bowiem typowy akcyjniak, na którym trudno się nudzić. Akcja toczy się bardzo szybko, story arci nie są przesadnie długie i fajnie się ze sobą łączą.

Stajnie Marvela i DC od dawna mają problem z wypromowaniem nowych, kompletnie nieznanych postaci. Taylor w „Złej krwi” robił dużo, by nakreślić origin story stworzonych przez siebie bohaterów, ale pisząc tę recenzję po przeczytaniu komiksu, przyznaję, nie jestem w stanie z pamięci wymienić ich wszystkich. Po pierwsze: bohaterów jest zbyt wielu. Na pierwszy plan zawsze wysuwają się dobrze znane twarze, takie jak Harley czy Floyd. Szybko dołącza do nich przywódczyni Rewolucjonistów – Osita... i w sumie tyle. Cała reszta to zlepek mocno przeciętnych postaci, które w żaden sposób się nie wyróżniają na tle reszty. No może poza uroczą Wink, której umiejętności teleportacji przydają się nadzwyczaj często.

W „Złej krwi” fajne jest to, że Taylor korzysta z dobrodziejstw całego uniwersum DC i w odpowiednich momentach wrzuca do fabuły takich wyjadaczy jak Flash (jest mu poświęcony cały jeden zeszyt nazwany: „Flash Annual” #3) czy Batman. W żaden sposób nie są oni dodani na siłę tylko po to, by spróbować „podkręcić” sprzedaż, a przynajmniej ja nie odebrałem takiego wrażenia, bo zarówno zeszyt z Barrym, jak i Człowiekiem-nietoperzem czyta się bardzo dobrze. Jest też pewien występ specjalny, ale pozostawię Wam przyjemność samodzielnego odkrycia, o kogo chodzi.

Suicide Squad Zła krew plansza

„Suicide Squad: Zła krew” narysowany jest przez trio Bruno Redondo, Daniel Sampere i Adriano Lucas. A mimo to panowie utrzymali jeden spójny styl, bez zbędnych odchyleń, co mocno doceniam. Sam komiks z kolei wizualnie przypadł mi do gustu. Pastelowe kolory, w wielu momentach dość egzotyczna stylistyka, świetnie współgra ze scenariuszem Taylora. Co istotne – to komiks dosyć brutalny, choć nie należy do linii Black Label. Taylor razem z rysownikami robili wszystko, by naciągnąć do granic możliwości to, co można pokazać na kartach komiksu i jednocześnie nie obawiać się dodatkowym ograniczenień wiekowym. Dlatego w kilku kluczowych momentach (takich jak np. bezpośredni postrzał w głowę z bliskiej odległości) fragment obrazka zasłania... logo DC w stylu naklejonego znaczka pocztowego.

Podobało mi się też samo wydanie „Złej krwi”. Egmont opakował 12 zeszytów oraz galerię postaci w twardą oprawę, dzięki czemu komiks czyta się bardzo komfortowo i wygodnie. Bardzo fajnie na półce prezentuje się też czarny grzbiet, a okładka z literą „A” przebitą pociskiem przyciąga uwagę. Co ciekawe, okładka ta też obrazuje największą wadę tego komiksu, czyli ogrom postaci. Dość napisać, że jest ich tam... aż 18.

Podsumowanie

„Suicide Squad: Zła krew” wchodzi zaskakująco dobrze. W odpowiednich momentach bawi, potrafi też zaskoczyć, ale czasem wzbudza dezorientację przez zbyt dużą liczbę bohaterów. Jeśli spodobał Wam się „Legion samobójców”, zapewniam, że jest to komiks, któremu znacznie bliżej do filmu Jamesa Gunna niż do pamiętnego potworka Davida Ayera sprzed 5 lat. Sprawdźcie sami!

Oceny końcowe

4
Scenariusz
4
Rysunki
5
Tłumaczenie
5+
Wydanie
4
Przystępność*
4+
Średnia

Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.

* Przystępność – stopień zrozumiałości komiksu dla nowego czytelnika, który nie zna poprzednich albumów z danej serii lub uniwersum.

Suicide Squad Zła krew

Specyfikacja

Scenariusz

Tom Taylor

Rysunki

Bruno Redondo, Daniel Sampere, Adriano Lucas

Oprawa

twarda

Druk

Kolor

Liczba stron

328

Tłumaczenie

Tomasz Sidorkiewicz

Data premiery

25 sierpnia 2021

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza komiksu.

zdj. DC Comics / Egmont