„The Batman” – recenzja filmu. Wszyscy odchodzą w mrok

W piątek na ekrany polskich kin zawita superbohaterska produkcja „The Batman”, w której Robert Pattinson pierwszy raz wcielił się w najpopularniejszego herosa DC Comics. Jak były gwiazdor „Zmierzchu” wypadł w roli Mrocznego Rycerza w interpretacji Matta Reevesa? Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

W 1989 roku na ekranach kin zadebiutował film „Batman” w reżyserii Tima Burtona, w którym Michael Keaton stworzył wersję Mrocznego Rycerza uważaną do dziś przez wielu fanów za najbardziej ikoniczną – jednak to nie czas i miejsce, aby dyskutować o tym, ile tak naprawdę ze swojej kultowości groteskowo-gotycki Batman zawdzięcza sentymentowi, a ile prawdziwym zasługom czysto filmowym. W listopadzie tego roku na własnej skórze będziemy mogli sprawdzić, co w rzeczywistości dla fanów DC Comics znaczy owiany legendą Batman z żółtym nietoperzem na klacie, ale zanim do tego dojdzie, to nowe wyzwanie w walce o miano najlepszego kinowego Batmana Keatonowi rzuca Pattinson, który spróbuje rozkochać w przepełnionym mrokiem Gotham City zupełnie nowe pokolenie fanów. Gdy w maju 2019 roku okazało się, że to właśnie Robert Pattinson zostanie nowym Batmanem, niektórzy cały czas patrzyli na jego aktorski dorobek przez pryzmat wyjątkowo kiepskiej, ale jakże popularnej serii „Zmierzch”, którą Pattinson wspólnie z Kristen Stewart podbijali przez lata serca nastolatek i nastolatków, a dla wąskiego grona bardziej świadomych widzów stanowiącej coś w rodzaju guilty pleasure (na mnie nie patrzcie). Do premiery nowego „Batmana” zarówno filmowa Bella, jak i jej ukochany, Edward, przekonali już chyba wszystkich niedowiarków i dowiedli całemu filmowemu światu, że podobnie jak wiele innych gwiazd czysto rozrywkowego kina kierowanego do młodszej widowni, oni też skrywali pod skorupą komercji wyjątkowo spory talent. Stewart zbierała niedawno laury za rolę księżnej Diany, a Pattinson po występach w kilku niszowych produkcjach zapisał się w świadomość widzów głównie rolą w „Lighthouse” od Roberta Eggersa. Filmem „The Batman” aktor próbuje nieco zrównoważyć swoją aktorską karierę popadającą dotychczas ze skrajności w skrajność i wrócić na szczyty box office'u, ale tym razem już przy okazji nieco ambitniejszego kina niż wspominany „Zmierzch”. Pomaga mu w tym Matt Reeves, który jako reżyser nowego „Batmana” miał zapewne tyle samo zwolenników, co przeciwników – jego „Wojna o planetę małp”, co prawda, przypadła sporej części widowni do gustu, ale znalazła też kilku zagorzałych malkontentów narzekających na sporą dawkę nudy. Wszystkich, których „Małpy” Reevesa wynudziły, mogę jednak uspokoić – przy „Batmanie” o nudzie mowy być nie może i to nawet jeśli mamy tutaj do czynienia z filmem o 30 minut dłuższym od ostatniej produkcji tego reżysera.

Reeves zabiera nas do Gotham City, które zna już Batmana. Reżyser nie zamierza na nowo opowiadać nam o genezie bohatera, a wątki jego traumy po śmierci rodziców wplata w fabułę subtelnie, aczkolwiek tak, aby nikt nie miał wątpliwości, dlaczego Bruce Wayne zdecydował się na wypowiedzenie osobistej vendetty przestępcom. Co jednak ciekawe, Reeves nie zamierza nawet na chwilę pochylić się nad tym, jak Bruce stworzył swój kostium i chociaż przez moment pokazać go w roli konstruktora swoich „zabawek”. Zamaskowany mściciel przez kilkanaście miesięcy swojej działalności zdążył już zasiać strach w świadomości mniej lub bardziej prominentnych zbirów poruszających się po zalanych deszczem ulicach przeżartego korupcją i zbrodnią miasta. Zdążył też znaleźć swojego pierwszego i – jak dobrze wiemy – najwierniejszego sprzymierzeńca, Jamesa Gordona (w tej roli Jeffrey Wright), który jako jedyny wierzy w jego dobre intencje i pozwala mu na wyjątkowo mocne angażowanie się w śledztwa. Reszta policjantów patrzy natomiast na faceta w stroju nietoperza z uzasadnioną w tym przypadku pogardą i nutką zażenowania połączonego z frustracją. Tymczasem Batman zupełnie niewzruszony tym, jak postrzegają go inni, uparcie dąży do zrealizowania swojego celu – zrobi wszystko, aby na ulicach miasta zapanował spokój, choć – jak sam przyznaje – od jego pojawienia się liczba przestępstw tylko wzrosła. Akcja zaczyna się rozkręcać, gdy swoją misję oczyszczenia Gotham z toczących go chorób rozpoczyna także tajemniczy morderca uderzający w skorumpowanych przedstawicieli władzy i stróżów prawa. Riddler od początku angażuje w swoje śledztwo Mrocznego Rycerza, ale jego udział w planie terrorysty ma pozostać tajemnicą prawie do samego końca.

the-batman-robert-pattinson-recenzja-filmu-min.jpg

I tak oto ruszamy z Batmanem śladem mordercy i – wydawałoby się – mamy wreszcie godnego przeciwnika, na którego tle Bruce Wayne będzie mógł przetestować owiane już legendą  detektywistyczne umiejętności. Reżyserowi prawie udaje się nas nabrać i stworzyć wrażenie, że Batman faktycznie staje się detektywem na miarę swoich możliwości, ale to tylko pozory, które potęgują inne zalety nowej produkcji Matta Reevesa. Twórcy udało się wykreować olśniewający klimat sprawiający, że z każdego kadru wylewa się wszechobecny mrok i duch kina noir. Pod tym względem Reeves stworzył najmroczniejsze Gotham w historii i sprawił przy tym, że widz jest w stanie uwierzyć w to, że Batman faktycznie może dla przestępców z Gotham być niczym uliczna zjawa czająca się w każdym z ciemnych zaułków. Pomaga w tym także spora, jak na standardy kategorii PG-13, brutalność, której nowemu Batmanowi absolutnie odmówić nie można. Reeves doskonale wie, jak kręcić sceny akcji, wie, jak ukazywać Batmana w kadrze, sięga po zabiegi przywołujące na myśl komiksowy, powolny styl opowiadania historii pozwalający widzowi chłonąć otaczający go świat, a chłodno poruszający się po miejscach zbrodni Batman sprawia wrażenie właściwego człowieka na właściwym miejscu. Problem w tym, że scenariuszowo Reevesowi nie udało się znaleźć dla Batmana odpowiednio trudnego wyzwania. Jego śledztwo trudno nazwać tak naprawdę detektywistycznym – bohater podąża raczej śladami trupów, które zostawia przed nim Riddler i nie ma zbyt wielu okazji do tego, aby stać się czymś więcej niż pionkiem na szachownicy.

Sprawdź też: Czy w filmie „The Batman” jest scena po napisach? Jacy złoczyńcy pojawią się w kontynuacji?

Niemal trzygodzinny metraż wypełniony jest natomiast próbą zarysowania historii pozostałych bohaterów i o ile na nudę narzekać nie można, bo Batman co jakiś czas przypomina o swojej prawdziwej roli względem oprychów, czyli solidnym okładaniu ich po twarzy i na ekranie zawsze jest na co popatrzeć, to w środkowej fazie filmu odczuwamy spadek formy Reevsa jako scenarzysty. Mnogość wątków sprawiła, że historia zaczyna się rozpadać i dobrze rozpoczęte historie coraz mniej nas angażują. Dobrym przykładem jest tutaj przede wszystkim historia Seliny (Zoe Kravitz), która wreszcie otrzymuje większą rolę w historii i ma okazję, aby podążyć śladem swojej komiksowej odpowiedniczki, ale to, dlaczego zaangażowała się w sojusz z Batmanem, zdecydowanie nie wybrzmiewa odpowiednio mocno. Z podobnymi problemami muszą mierzyć się też Falcone oraz Pingwin i chociaż Collin Farrel ponownie aktorsko spisuje się na piątkę z plusem, a jego charakteryzację już teraz można nazwać ikoniczną, to jego wątek musi dzielić się ekranowym czasem z innymi i nie ma kiedy rozwinąć skrzydeł. Aha, wybaczcie, prawie zapomniałbym o Alfredzie, ale to dlatego, że wierny lokaj Bruce'a pełni tu wyjątkowo marginalną rolę, a ich relacja zostaje ledwie zarysowana. Dodatkowo Andy Serkis w tej roli jest równie nietrafionym wyborem co John Turturro w roli mafijnego bossa. Obaj nie potrafią wykrzesać z siebie chociażby krzty charyzmy i sprawiają wrażenie, jakby na planie znaleźli się za karę.

Reevesowi nie można jednak odmówić odwagi w kreowaniu wizerunku głównego złoczyńcy, którego bezbłędnie zagrał Paul Dano. Reżyser stawia na wyjątkowo mocne i odważne sceny zbrodni. Sam złoczyńca – zgodnie z tym, co pokazywały materiały promocyjne – wyjęty jest żywcem z „Siedem” Finchera i podlany zodiakowym sosem. Nie ma jednak w tym nic złego, bo Reeves tworzy w tym wypadku wyjątkowo wybuchową mieszankę, która doprowadza nas do mocnego jak nigdy finału – choć i tutaj do pełni szczęścia zabrakło jednak nieco bardziej skomplikowanej podbudowy pod motywy antagonisty, a w kontekście samego końcowego starcia albo odwagi, albo postawienia na wyższą kategorię wiekową, która mogłaby postawić nowego Batmana na równi z ostatnim „Jokerem”.

Mimo że nowemu „Batmanowi” można zarzucić kilka złych wyborów zarówno w kwestii wspomnianego scenariusza, jak i castingu, to nie można mu odmówić również wielu trafionych wyborów, na czele z niemal wzorcowym oddaniem mrocznej natury Gotham i charakteru Mrocznego Rycerza. Z czasem film Reevesa bez wątpienia znajdzie się w czołówce wielu zestawień z ulubionymi produkcjami o Batmanie, ale trzeba dać mu odrobinę czasu, aby wspólnie z kolejnymi seansami mógł jeszcze dojrzeć. Póki co Robert Pattinson wspólnie z Reevesem pokazali, że świat Mrocznego Rycerza powierzono im nie bez przyczyny i pozostaje trzymać kciuki, że następnym razem będzie jeszcze lepiej, choć wolałbym mimo wszystko, żeby Reeves powierzył tworzenie historii komuś innemu, a sam skoncentrował się na kreowaniu świata, bo to wychodzi mu najlepiej.

Ocena filmu „The Batman”: 4/6

zdj. Warner Bros.