Timothy Zahn „Thrawn. Sojusze” – recenzja książki z nowego kanonu „Star Wars”

15 kwietnia na półki polskich księgarń trafił kolejny tom kanonicznych „Gwiezdnych wojen”. Tym razem, dzięki wydawnictwu Uroboros, poznaliśmy kontynuację losów Wielkiego Admirała Thrawna. Z okazji Dnia Star Wars, zapraszamy do lektury naszej recenzji książki „Thrawn. Sojusze”.

Wchodzi Vader z Thrawnem do kantyny i... i to wcale nie początek wyjątkowo hermetycznego żartu, a zalążek jednej z atrakcji, którą dla czytelników nowych przygód chissańskiego admirała przygotował ojciec postaci, Timothy Zahn. W ubiegłym roku na polski rynek trafiła długo wyczekiwana powieść „Thrawn”, układająca wczesne losy postaci, którą pamiętają i czytelnicy starokanonicznych „Legend”, i widzowie animowanych „Rebeliantów”. Pierwszemu tomowi przyświecało nakreślenie postaci, a w szczególności wyeksponowanie dedukcyjnego geniuszu, który z admirała Thrawna czyni gwiezdnowojenny odpowiednik Sherlocka Holmesa. W tamtej książce Zahn skakał od pretekstu do pretekstu, rzeźbiąc zresetowanego Thrawna z sentymentów, którymi ten obrósł na przestrzeni dekad dzielących nas od „Dziedzica Imperium”. Jak pisałem w swojej recenzji „Thrawna”, struktura powieści zamknęła się na odpowiadających zeszytom komiksu segmentach, posiadających wyraźny wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Niestety, owe epizodyczne „pokazówki” autor zdecydował się porozdzielać niepotrzebnym wątkiem pobocznym, bez którego powieść z pewnością tylko by zyskała. Nieprzypadkowo w komiksowej adaptacji „Thrawna” felernej postaci Arihndy Pryce nie poświęcono uwagi niemal wcale i całość zagrała sprawniej i przystępniej.

W porównaniu do tamtej książki, „Sojusze” opierają się na narracji znacznie bardziej skoncentrowanej i wyraźnie ukierunkowanej. Zamiast skakać po wszystkich układach na gwiezdnowojennej mapie, Zahn wysyła swoich (anty)bohaterów na specjalną misję na planetę Batuu (tę samą, którą rekreuje disnejowski park rozrywki). Rozbicie wątków następuje nie w miejscu, a w czasie – „Sojusze” opierają się na dwóch przygodach, które prowadzą protagonistów do tego samego miejsca. Jedna z nich rozgrywa się podczas Wojen klonów, a więc jeszcze przed wydarzeniami oryginalnego „Thrawna” i podejmuje postacie rycerza Jedi, Anakina Skywalkera i młodego komandora Mitth’raw’nuruoda. Druga stanowi pełnoprawny sequel pierwszego tomu i doprowadza do ponownego spotkania bohaterów, tym razem już Dartha Vadera i osławionego Wielkiego Admirała Thrawna. Liczne odwołania do animowanych „Rebeliantów” pozwalają umiejscowić misję na Batuu zaraz po wydarzeniach trzeciego sezonu. Przebieg misji poznajemy przez pryzmat wspólnej przeszłości, zaś rozwój relacji bohaterów mierzymy, zestawiając obecną potrzebę rywalizacji z dawną nieufnością. Zahn z obu linii fabularnych korzysta naprzemiennie i niestety – jak to u niego bywa – tylko jedna z nich jest naprawdę satysfakcjonująca. Co więcej, docierając do epilogu, trudno nie zastanowić się, czy rozbicie powieści było jej w ogóle potrzebne. W istocie jedynym elementem, który stanowi naprawdę intrygujące spoiwo między wątkami, jest skrzętnie skrywana tożsamość Vadera – jej odszyfrowaniem Thrawn zajmuje się między linijkami i jego dedukcji kibicujemy, podzielając zarazem niepewność lorda Sithów.

Uwagę czytelników z łatwością zyskują rozdziały „imperialne”, w których Zahn faktycznie popycha główną narrację swojej trylogii (za oceanem zadebiutował już kolejny tom). Abstrahując od wciągającej dynamiki Vadera i Thrawna, otrzymujemy tu też solidny wątek poboczny poświęcony załodze Gwiezdnego Niszczyciela Chimeara i elitarnemu oddziałowi imperialnych szturmowców. Drobna dygresja: jako fan odnajdywania szarości w tradycyjnej dychotomii „Gwiezdnych wojen” nie mogę się nacieszyć, że szeregowe „białe pancerze” otrzymują coraz więcej uwagi i ciekawsze rozwinięcia. A jednak nie mogę też nie zauważyć efektu ubocznego. Im bardziej autorzy kolejnych powieści humanizują oddziały Imperium, tym dziwniej obserwuje się później, jak chętnie tacy na przykład „Rebelianci” masowo i anonimowo je eksterminują, nieraz przecież w ramach wyprowadzania comic reliefu. Moglibyśmy z łatwością zepchnąć to na karb bajkowych imperatywów, wymuszających bezwzględne zwycięstwo dobra z każdym przejawem zła. A jednak, nawet najmłodsi odbiorcy, którzy sięgną po książkę z „Gwiezdnych wojen”, a następnie odpalą jeden z odcinków serialu animowanego, mogą odczuć dziwaczny tonalnie dysonans. Innymi słowy, aż się prosi o hasztag #stormtrooperslivematter. To samo moglibyśmy zresztą powiedzieć o samym Thrawnie, który u Zahna operuje wieloma sprzecznymi cechami, zaś w „Rebeliantach” pozostaje mu niemal wyłącznie taktyczny geniusz. Skoro o tym mowa, to nie będzie zapewne zaskoczeniem, że autor raz jeszcze oddaje Chissowi szereg okazji do zalśnienia na polu bitwy. Nie brakuje w „Sojuszach” scen, w których Zahn umieszcza Thrawna na mostku dowodzenia i pozwala mu, cóż, po prostu być sobą. Nie wiem jak Wam, ale mi się to nigdy nie znudzi.

Niestety, podróż w przeszłość i całość wątku Wojen klonów wypada od „teraźniejszości” niepomiernie słabiej. Co więcej, trudno w ogóle mówić w nim o Thrawnie jako protagoniście. Na pierwsze miejsce wskakuje Anakin, którego Zahn pisze powierzchownie i bezosobowo, zaś opisywane wówczas przez autora sceny akcji nieraz do nastroju książki zwyczajnie nie pasują. Dość będzie powiedzieć, że w pewnym momencie, rodem z gwiezdnowojennego „Weekendu u Berniego”, Anakin wyprowadza dywersję, posiłkując się wprawionymi w ruch za pomocą Mocy i maszerującymi żwawo zwłokami. Nie pomaga, że kolejne „rozrzedzenie” następuje, gdy Zahn wprowadza do fabuły Padme – postać z pewnością ciekawszą niż Ani, ale w tej konkretnej książce całkowicie zbędną. Bez zaskoczeń, Zahn pisze „Gwiezdne wojny” plastycznie, opisowo i dynamicznie (wracają znane z pierwszego tomu alternacje między dwiema formami narracyjnymi oraz nowy sposób obrazowania wizji Mocy), ale w obecności równie przeciętnego wątku, autorskie zabiegi i sprawdzony styl nie są w stanie wiele zdziałać. Zamiast kolejnego rozczłonkowania fabuły, „Sojuszom” przydałoby się nieco więcej otwartego konfliktu z tajemniczą rasą Grysków i rozszerzenie roli postaci drugiego planu.

Słowem podsumowania, Thrawn wraca i to wraca w większości w doborowym towarzystwie. Fanom postaci Timothy'ego Zahna nie trzeba mówić, że za tę książkę muszą się zabrać – wiedzą to doskonale, co więcej, lekturę mają z pewnością już za sobą. O „Sojuszach” można powiedzieć tyle, że raz jeszcze eksponują kultowego autora jako twórcę nierównego, u którego jak na dłoni widać miejsce zbiegu pierwotnego zamysłu z fabularnymi „wypełniaczami”. Jeśli pokonaliście je w pierwszym tomie, to pokonacie je i tutaj. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że najlepsze elementy przygody z „Thrawnem. Sojuszami” są tego warte.

Ocena: 4-/6

star-wars-thrawn-sojusze-b-iext58716326.jpg

Gdzie kupić?

Pełny przegląd ofert

Książkę do recenzji otrzymaliśmy dzięki uprzejmości wydawnictwa Uroboros.

zdj. główne: wydawnictwo Uroboros