W starym kinie #19: „Dyliżans”

Zapraszamy na kolejną wyprawę do burzliwych czasów systemu studyjnego, pierwszych gwiazd kina, wielkich spięć na linii producent-reżyser, Kodeksu Haysa oraz wyraźnie widocznych granic między dobrem a złem. W cyklu „W starym kinie” omawiamy filmy z okresu klasycznego kina hollywoodzkiego, które godne są Waszej uwagi. Dziś skupimy się na „Dyliżansie”, westernie z 1939 roku w reżyserii Johna Forda.

Od momentu wprowadzenia do kina dźwięku w 1927 roku, przez zasadniczo całą dekadę lat 30., western jako gatunek filmowy chylił się ku upadkowi. Ikonografia amerykańskiego Dzikiego Zachodu była wówczas wciąż żywa i skuteczna w podsycaniu mitu o kulturowym dziedzictwie – wyrażano ją przykładowo w modzie, literaturze czy coraz widoczniej wchodzącej do mainstreamu muzyce country. W filmie jednak poczciwy zachodni kowboj stał się w Ameryce „Nowego Ładu” Roosevelta uosobieniem kina niskich lotów. W początkowych etapach ery niemej święcił on pierwsze triumfy; z czasem wykształcił kilkoro z najważniejszych gwiazd wczesnego ekranu (William S. Hart czy Tom Mix); w połowie lat 20. obserwował transformację filmowego medium, a już parę lat później owa transformacja zamieniła go w obiekt drwin. W czasach, które nastąpiły po wielkim kryzysie, western uległ wyraźnemu przetworzeniu komediowemu oraz utracie artyzmu, a jego główny bohater, równie często jak po rewolwer, sięgał po gitarę. Gatunek wrócił do łask dopiero w roku 1939, kiedy do gry wszedł reżyser, o którym mówi się, że „wymyślił Dziki Zachód”.

Filmową karierę John Ford rozpoczął w 1913, wyjeżdżając do Kalifornii śladem swojego starszego brata Francisa (również reżysera, jak i aktora, który z czasem stanie się jednym z członków „John Ford Stock Company”). Na początku swej hollywoodzkiej drogi do sukcesu młodszy z Fordów parał się między innymi asystenctwem, kaskaderką czy też aktorstwem (pierwszą fuchę załatwił mu Francis, a w swoim CV John mógł poszczycić się choćby rolą jednego z członków Ku Klux Klanu w „Narodzinach narodu” Griffitha). Pierwszy film wyreżyserował w 1917 roku, a w ciągu następnej dekady udało mu się zaskarbić przychylność producentów oraz wyrobić sobie renomę „speca od westernów”, które stanowiły znaczną część jego „niemego” dorobku. Awans do reżyserskiej pierwszej ligi przyniósł mu w 1924 roku „Żelazny koń” – sztandarowy epicki western o symbolicznie jednoczącej Amerykę budowie linii kolejowej. W nieco ponad dekadę od rozpoczęcia pracy w przemyśle filmowym Ford stał się jednym z najważniejszych hollywoodzkich graczy, wyznaczającym nowe szlaki dla wchodzącego w erę dźwięku medium. Na przestrzeni całej kariery wyreżyserował około 150 filmów, w skład których wchodzą produkcje przełomowe i niezmiernie ważne dla historii kina.

Jedną z nich jest bez wątpienia „Dyliżans”. Ford przystąpił do projektu aż 13 lat po ukończeniu swego ostatniego westernu – „Trzech złych ludzi” z 1926 roku. Film, który obecnie określa się jako początek renesansu gatunku, ponownie dał wyraz inteligencji i intuicji reżysera. Podobnie jak nieme majstersztyki Forda, „Dyliżans” dowiódł, iż jego twórca posiada bowiem umiejętność sprawnego integrowania sztuki filmowej z jej komercyjnym potencjałem. To w głównej mierze właśnie ten aspekt reżyserskiej taktyki Forda przyczynił się do ponownego westernowego boomu i zerwania z branżowymi stereotypami. Jeszcze w trakcie produkcji twórca „Gron gniewu” spotkał się z niechęcią włodarzy wytwórni, „pitchując” pomysł na film niemal przez rok, w tym między innymi Davidowi O. Selznickowi, który odprawił go z kwitkiem. Na talencie Forda poznał się jednak Walter Wanger (pracujący wtedy w United Artists), inwestując w western klasy „A” 250 tys. dolarów i domagając się zatrudnienia popularnych nazwisk, czyli Marlene Dietrich i Gary’ego Coopera. Znany z zawziętego charakteru Ford stwierdził, iż główną rolę męską grać będzie (wówczas słabo znany) John Wayne albo grać nie będzie nikt.

Zanim Wayne po raz pierwszy pojawił się na tle dzikiego zachodniego krajobrazu w jednym z najbardziej znaczących zbliżeń w historii kina, aktor miał już na koncie udział w przeszło 40 westernach, w których przeszedł drogę od statysty do głównej roli (w tym również u samego Forda, u którego doświadczył swego pierwszego potwierdzonego występu ekranowego w roku 1928). „Dyliżans” poprowadził słynnego „Duke’a” prosto do hollywoodzkiego panteonu, torując mu drogę do stania się jedną z najbardziej rozpoznawalnych ikon kina gatunkowego. Nim do tego doszło, Wayne musiał zadowolić się drugą najwyższą gażą, bowiem „top billing” przypadł w filmie Claire Trevor – jego ekranowej partnerce. Mimo wyraźnych rysów charakterologicznych będących po stronie wspomnianej pary, „Dyliżans” Forda to jednak przede wszystkim bohater zbiorowy.


Scena zwiastująca narodziny nowego amerykańskiego idola.

Reżyser skorzystał w „Dyliżansie” z dość nośnej w latach 30. konwencji starcia grupy bohaterów reprezentujących różne tła i klasy społeczne (do pozostałych przykładów tzw. „ensemble films” z tamtej epoki zaliczyć można choćby „Ludzi w hotelu” czy „Szanghaj Ekspres” Josefa von Sternberga). W filmie Forda dziewięcioro nieznajomych przypadkowo ląduje ze sobą w podróży z Arizony do miasta Lordsburg w Nowym Meksyku. Jest rok 1880, lecz 15 lat po wojnie secesyjnej nastroje zjednoczonych stron wciąż dają o sobie znać. Z rezerwatu Indian zbiegł właśnie rozsławiony wódz Apaczów, Geronimo, którego pobratymcy zaatakowali pobliskie tereny, przez co wyprawa zaczyna budzić niepokój. Wśród podróżujących znajdują się: Dallas, prostytutka (Trevor) wypędzona z miasta przez wojującą Ligę Prawa i Porządku; Ringo Kid (Wayne), zbiegły banita o dobrym sercu napędzanym zemstą; Doc Boone (Thomas Mitchell), uzależniony od alkoholu medyk; Lucy Mallory (Louise Platt), ciężarna żona oficera kawalerii; skorumpowany bankier Gatewood (Berton Churchill) wykrzykujący znajome dziś hasła o „Ameryce dla Amerykanów”, a także hazardzista o konfederackich korzeniach, sprzedawca Whisky, szeryf oraz kierowca.

Od początku – w oczach fikcyjnych współpodróżników oraz widzów – postacie zdają się być definiowane przez odtwarzane w nich archetypy (przebiegły pokerzysta wydaje się zabiegać o względy osamotniałej Mallory, alkoholik dba wyłącznie o poziom nawodnienia). Jednakże trudy wojaży wystawiają ich przyjęte wcielenia na ciągłe próby, powodując, iż papierowe modele zyskują psychologicznych rysów, podczas gdy pojedyncze schematy ulegają trawestacji. Bohaterzy są notorycznie konfrontowani z własnymi uprzedzeniami, stereotypami oraz kompleksami, co skutkuje niejednoznacznym i nieoczywistym portretem amerykańskiego społeczeństwa z czasów pogranicza. W „Dyliżansie” Ford w bardzo subtelny i powściągliwy niekiedy sposób zestawia ze sobą takie tematy jak seksualność i wstyd czy heroizm i rozwaga, obalając przy tym kulturowe przyzwyczajenia oraz wywracając społeczne funkcje do góry nogami – w końcu to przecież prostytutka okazuje się najbardziej empatyczną pasażerką, a tworzący ówczesne elity największymi ignorantami. Ziemia, po której sunie „Dyliżans”, nabiera – typowych dla gatunku – mitycznych właściwości zrzeszających zwaśnione wcześniej społeczeństwo. Pojazd zmierza u Forda ku wyidealizowanej przez dwudziestowieczną amerykańską tradycję krainie równości i jednostkowej wolności, która karmić będzie ów wymysł przez kilka następnych dekad po premierze filmu.

Nie ulega wątpliwości, że to właśnie Ford nadał westernowi – po jego kilkunastoletniej deportacji w rejony kina klasy „B” – odpowiedniego, uderzającego w narodowe nuty tonu. Tego samego roku amerykańskie kina ujrzały jeszcze dwa jakościowe westerny („Dodge City” i „Destry znowu w siodle”), lecz żaden z nich nie mógł poszczycić się prestiżem i pozycją filmu Forda w rekonstrukcji zarówno gatunku, jak i mitu, który ten ze sobą niesie. „Dyliżans” zostawił daleko za sobą kicz i peryferyjność przez lata przyklejoną do westernu; nie pozbywając się zupełnie atrybutów komedii, porzucił farsę na rzecz powagi i głębi w kontekście postaci, jak i przestrzeni; wreszcie zaopatrzył gatunek w elegancję i rodzimy majestat, opierając reżyserię na niezawodnej akcji oraz ekranowej gloryfikacji. W „Dyliżansie” Ford po raz pierwszy sportretował symboliczną Monument Valley – malowniczą dolinę położoną na granicy Utah i Arizony, która z czasem stała się pocztówkowym wizerunkiem westernu, nierozerwalnie łączącym z nim postać reżysera.


Pierwszy Mad Max tak naprawdę zawitał do kin jeszcze przed wojną i nazywał się Yakima Canutt.

Fordowskie wyczucie estetyki związane z sentymentalizmem amerykańskiego ducha pogranicza sprzęgnięte jest w „Dyliżansie” z wizualną maestrią w podejściu do przygodowego aspektu przedstawianej historii. Indiańska pogoń za pojazdem prezentuje się w oku kamery wyśmienicie, pozwalając nadać stukotowi kopyt przeraźliwego brzmienia, a przestrzeni – opresyjnego wymiaru, który powoduje, że czujemy się, jakbyśmy byli w centrum zamieszania. Jazdy użyte w tej sekwencji fascynują swą innowacyjnością oraz zapierają dech w piersiach, niezamierzenie ośmieszając przy okazji wielu współczesnych reżyserów. Z kolei statyczne kadry urzekają świadomością formy i wytwornością uzupełnioną o wpływy ekspresjonistyczne, które ujawniają się za sprawą przemyślanej gry cieni. Kamera rusza się u Forda powabnie skupiając swą uwagę na starannie zaaranżowanych kompozycjach oraz detalach związanych z jego bohaterami. Wyjątkowo zauważalne jest w „Dyliżansie” umiłowanie reżysera do ujęć filmowanych z dołu, a także czułości w portretowaniu postaci. W gruncie rzeczy każda z nich obdarzona jest swoistą reżyserską „opieką”, aczkolwiek w zestawieniu tym góruje Wayne, którego tajemnicy sukcesu należałoby szukać w prezencji.

Orson Welles, spytany niegdyś o swoich ulubionych reżyserów, odpowiedział ze znajomą dla siebie arogancją: „Lubię starych mistrzów, przez co mam na myśli Johna Forda, Johna Forda i Johna Forda”. Jeśli wierzyć Wellesowi, ten obejrzał „Dyliżans” ponoć 40 razy, przygotowując się do nakręcenia „Obywatela Kane’a”. Wpływ i zakres twórczych działań Forda w kontekście rozwoju amerykańskiej kinematografii jest absolutnie nieprzeceniony. Po ukończeniu „Dyliżansu” rozpoczął się dla niego najbardziej efektywny okres kariery, w którym wyprodukował absurdalną ilość arcydzieł, począwszy od filmów z przełomu lat 30. i 40. (takich jak „Młodość Lincolna” czy „Grona gniewu”), przez powojenne perełki pokroju „Miasta bezprawia”, aż po późniejszą twórczość spod znaku początkowych retuszy westernu zawartych w „Poszukiwaczach” i „Człowieku, który zabił Liberty Valance’a”. Oprócz bycia jednym z najbardziej zapracowanych reżyserów w historii Hollywood, Ford jest również być może tym, który w najbardziej wyraźny sposób przyczynił się do wykreowania jego kulturowej tożsamości. Dziedzictwo fabryki snów spoczywa na jego barkach.

W Polsce próżno szukać jakiegokolwiek wydania fizycznego z filmem „Dyliżans”, ale z pomocą przychodzą zagraniczne rynki takie jak chociażby amerykański, gdzie film doczekał się wydania od dystrybutora Criterion, lub niemiecki, gdzie western ukazał się ostatnio w 2014 roku.

81ZtyQ07tAL._SL1500_.jpg

zdj. United Artists