„Bullet Train” – recenzja filmu. Z Bradem Pittem na trasie Przemyśl - Świnoujście

Od piątku w polskich kinach możecie oglądać nowe widowisko akcji od Davida Leitcha, reżysera „Johna Wicka” i „Deadpoola 2”. Jak wypada film „Bullet Train”, którego obsadzie przewodzi Brad Pitt? Sprawdźcie naszą recenzję.

Nowoczesny pociąg bezprzedziałowy. Wypełniony po brzegi beztroskimi podróżnikami kursującymi z bliżej nieokreślonego miejsca „A” do bliżej nieokreślonego miejsca „B”. W pewnym momencie mały chłopiec z bujną fryzurą przysiada się do pobliskiego stolika i ku zaskoczeniu współpasażerów zaczyna prawić o amerykańskich naukowcach i genetycznym dziedziczeniu inteligencji. W tle nic nie wybucha. Nikt nikogo nie okłada po mordzie, nie wymierza kopniaków, zaś o użyciu broni palnej w ogóle nie ma co mówić. To nie „Bullet Train”, to spot reklamowy PKP z 2018 roku, a jednak fabuła wydaje się siedem razy bardziej angażująca niż ta w nowym filmie Davida Leitcha. Ex-kaskader i reżyser ciepło przyjętego „Johna Wicka” zaczął chyba odcinać kupony, gdyż naszpikowany gwiazdami akcyjniak z Bradem Pittem w roli głównej to produkt przede wszystkim wtórny. Historia z potencjałem na sensacyjny samograj okazała się gawędą nudziarza – tego, co zawsze musi wtrącić swoje trzy grosze, gdy jesteś już na kilkusetkilometrowym odcinku trasy i marzysz jedynie o wygodnej poduszce. Mniej więcej tak ciekawy jest „Bullet Train”.

Fabuła jest bardzo prosta i w gruncie rzeczy można by podsumować ją następująco: grupa doskonale wyszkolonych zabijaków z różnych zakątków świata spotyka się w superszybkim japońskim pociągu i skacze sobie do gardeł z powodu pewnej walizki. Wątków jest naturalnie znacznie więcej, aczkolwiek najważniejsze w „Bullet Train” jest to, co dzieje się tu i teraz. W momencie gdy grany przez Pitta były-lecz-nawrócony najemnik zwany „Biedronką” znajdzie się w pociągu, rozpoczyna się gra na życie i śmierć, do której z czasem dołączać będzie coraz więcej graczy. Na trasie z Tokio do Kioto znaleźli się m.in. niepozorni bracia zwani kolejno „Mandarynką” (Aaron Taylor-Johnson) i „Cytryną” (Brian Tyree Henry), wyrafinowana psychopatka w szkolnym mundurku (Joey King), członek meksykańskiego kartelu (raper „Bad Bunny”), generyczny zły Rusek (Michael Shannon), a nawet jadowity wąż (wąż), który zbiegł z okolicznego zoo. Brzmi frapująco, ale debiutujący jako samodzielny scenarzysta Zak Olkiewicz („Ulica Strachu – część 2: 1978”) postanowił sprowadzić każdego z bohaterów do potencjalnie nośnego comic reliefu.

Oparty na powieści Kotaro Isaki piąty z kolei film Leitcha pod względem jakości plasuje się gdzieś pomiędzy pierwszym – i według mnie najmniej udanym z serii – „Johnem Wickiem” a odtwórczą już w momencie premiery „Atomic Blonde”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że reżyser „Deadpoola 2” powoli wyczerpuje asortyment realizatorskich zagrywek, które wyróżniały produkcje sygnowane jego nazwiskiem na tle blockbusterów gatunku kina kopanego. Na przykładzie „Bullet Train” doskonale widać też jak desperacko Leitch potrzebuje dobrego scenarzysty. Wspomniany już Olkiewicz pozuje tu na Guya Ritchiego z przełomu wieków – do wystrzeliwanych jak z karabinu wymian dialogowych wplata fantazyjne wulgaryzmy, poszczególne postaci przetyka egzotyką, a raz na jakiś czas otworzy swój popkulturowy słownik odniesień. Autorowi tekstu do nowego filmu Leitcha daleko jednak do twórcy „Przekrętu”. Żarty z powyginanych na wszystkie strony f*cków wypadają czerstwo, postaci okazują się zbyt uproszczone, no a w miejsce nawiązań do kina lat 70. i 80. otrzymujemy siedemnaście wymęczonych aluzji do „Tomka i przyjaciół”. 

bullet-train-recenzja-filmu-aron-taylor-johnson-brad-pitt.jpg

Pal licho nudnawą historię i mało interesujących bohaterów, w kinie akcji najważniejsza jest przecież akcja, co nie? Tak wprawiony w gatunku twórca jak Leitch nie mógł o tym zapomnieć, prawda? Prawda?! No nie do końca. W „Bullet Train” prym wiedzie komedia, a konkretnie ta zabarwiona na czarno, w duchu „Deadpoola” czy nowego „Jump Street”, co rozczłonkowanie zamienia w slapstick, a od aktorów wymaga jak najmniejszej ilości powagi. Znalazło się tu kilka zgrabnie zaaranżowanych fragmentów, które Billy Butcher z „The Boys” z rumieńcem określiłby jako „F*cking Diabolical©”. Twórcom wychodzi to na przemian nieźle i żałośnie. Czasem „kliknie”, innym razem zrobi się nieco niezręcznie. Humor sprzęgnięty jest w „Bullet Train” z prędką niczym Shinkansen narracją, która – dopowiadając historie poszczególnych postaci – przewija taśmę do przodu, do tyłu, a czasem nawet zatrzymuje, by bezpośrednio puścić oko do widza. Jeśliby podliczyć cały czas ekranowy, można by dojść do wniosku, że tego typu zagrania wypełniają film w większym stopniu niż pełnoprawne sekwencje akcji. Klasycznej, leitchowskiej w domyśle napie*dalanki jest w „Bullet Train” zaskakująco niewiele. Na pierwszy, konkretnie wymierzony cios obraz każe czekać ok. pół godziny, a absorbującego mordobicia jest tyle, co kot napłakał.

Kiedy pięści, nogi, sztylety, katany, pistolety i fragmenty otoczenia pójdą w ruch, film ogląda się przyzwoicie. Część scen zdradza frajdę, którą musieli mieć na planie uczestnicy krwawych wydarzeń, w szczególności Pitt, który większość popisów kaskaderskich wykonał ponoć sam. Projekt najlepszy jest wtedy, gdy twórcom zatnie się przycisk odpowiadający za hamulec i obraz wchodzi w tryb mniej lub bardziej świadomej parodii gatunkowych schematów. W takich – krótkich, bo krótkich, ale jednak – chwilach można wyprzeć z pamięci reżysersko-scenariuszową nieudolność i dać się porwać głupiej, acz nieszkodliwej rozgrywce. Reasumując: „Bullet Train” sunie po nierównych torach, maszynista pędzi na złamanie karku i nawet nie zauważa, że scenarzysta załapał się na pokład z podrobionym biletem. Kwestię nieznośnych współpasażerów najlepiej będzie przemilczeń, zaś punkt docelowy może być tylko jeden – karambol. Wchodzicie na własną odpowiedzialność.

Ocena filmu „Bullet Train”: 3-/6

zdj. Sony Pictures