Co powiedział nam o nas najnowszy „Ant-Man”? O ostatnich i przyszłych latach MCU

Czwarta faza MCU oficjalnie za nami – słowa te mogłyby paść wprawdzie już po premierze filmu „Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu, ale to dopiero nowy początek oznacza definitywne zamknięcie rozdziału. Tak było z fazą drugą, gdzie po „Iron Manie 3 w końcu stanęliśmy w świecie, w którym superbohaterowie są już na początku dziennym. Tak było z fazą trzecią, w której ten porządek rozpadł się na naszych oczach w „Wojnie bohaterów. Tak było z czwartą fazą, kiedy to „WandaVisionobiecała poniekąd zupełnie świeży start. Choć może lepiej byłoby używać słowa „fala” zamiast „faza”, ładnie brzmiącego na prezentacjach dla akcjonariuszy. Wprawdzie, w ciągu czterech lat otrzymaliśmy liczbę produkcji, na których wydanie Disney w poprzednich fazach potrzebował prawie dekady. Tak, niewątpliwie ta czwarta fala była obietnicą zarówno ilości, jak i jakości. 

Dlaczego „Ant-Man i Osa: Kwantomania” okazał się finansową klapą?

W chwili, gdy piszę ten tekst, MCU nie zwalnia tempa – jeszcze w zeszłym roku, Kevin Feige ogłosił z dumą, że w najbliższych latach czeka nas przynajmniej 20 nowych tytułów. „Strażnicy Galaktyki Vol.3” stoją u bram. Blade (ktoś jeszcze pamięta?), nowy Kapitan Ameryka, trzeci Deadpool i Odrodzony Daredevil wkrótce wejdą na plan zdjęciowy. Tymczasem Ant-Man i Osa: Kwantomania” zarysowuje nam skalę zagrożenia, z jakim zmierzą się za kilka lat Avengersi. A zarazem, ten sam Ant-Man (i Osa, proszę, nie zapominajmy o tym) zalicza niespełna 70% spadek sprzedaży biletów względem weekendu otwarcia – który zresztą i tak nie był jakiś spektakularny. To nie są wieści, którymi chciałoby się zaczynać wywód

Przyczyn upatruje się w każdym problemie trawiącym branżę superbohaterską, ale mam wrażenie, że w stopniu zbyt całościowym – widownia, której w szerszej perspektywie nie interesuje ani wyjątkowo enigmatyczne multiwersum, ani ten śmieszny krzykacz w fioletowej zbroi i niebieskim hełmie, będzie oglądać blockbustery tak czy inaczej. Zwłaszcza, te przybrane w trykoty. Problem nie leży w przesileniu rynku filmów superbohaterskich, zbytniej intensywności ich wydawania, czy jakości efektów specjalnych, choć mówiąc szczerze – to jest coś, za co powinni się zabrać w pierwszej kolejności. Problem leży w tym, że publika, która widziała już wszystko, co miała zobaczyć, ma prawo oczekiwać czegoś więcej na tym etapie. Toteż nie ma parcia, by obejrzeć w dniu premiery film o takiej postaci jak Ant-Man.

I znów, pewnie to wina marketingu (bo zwiastuny albo nie wiedziały, co przekazać, albo przybierały szaty wiekopomnego eventu), trochę warunków dystrybucyjnych (czy gdyby nie świadomość, że film do trzech miesięcy będzie można obejrzeć w domu, więcej osób poszłoby do kin?), a i wspomniane zmęczenie formuły i pogoń za nadrabianiem straconego czasu mają tu swój udział. Zarazem, samo poczucie, że to wszystko już było, sprawia, że ten Ant-Man, malutki w cieniu wszystkiego, co dopiero nadejdzie i miałki wobec tego, co było przed nim, nie ma czym zachęcić do siebie publiki, która „przetrwała” eksperyment zwany czwartą fazą.

Sprawdź też: This is the way. Pedro Pascal: trudne początki i droga do „The Mandalorian” i „The Last of Us”.

Dlaczego tak uważam? A bo faktycznie była to faza eksperymentów – luźniejsza w swojej konstrukcji i badająca przyszły grunt. Z jednej strony, po raz pierwszy rozpoczęła się ofensywa seriali – „WandaVision”, „Loki” czy „She-Hulk” wykorzystywały maksymalnie formułę wieloodcinkową. Z drugiej strony, produkcje kinowe, które rzeczywiście uderzały w konkretne konwencje i gatunki: horrorowe „Doktor Strange w multiwersum obłędu”, „Falcon i Zimowy Żołnierz” wracające stylistycznie do ery braci Russo, czy „Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni”, przemycający zapożyczenia z kina Wuxia. Mieliśmy zarówno filmy-eventy w skali multiwersalnej, gdzie po raz pierwszy zaczęły przenikać się bohaterskie franczyzy (wspomniany „Doktor Strange”, „Spider Man: Bez drogi do domu”) i dużo bardziej przyziemne, osobiste historie („Thor: Miłość i grom”, „Wakanda w moim sercu”). Mieliśmy „Eternals”, w którym blockbusterowa, wykalkulowana formuła spotyka się w połowie drogi z arthousowym zacięciem reżyserki, która dopiero co zgarnęła Oscara. To, ile z tych próbnych podejść i przemieszań wyszło, to inna kwestia, ale w obliczu takiej różnorodnego podejścia, argumenty o punkcie krytycznym kina superhero wydają się myleniem przyczyny ze skutkiem. Faktycznie, Kevin Feige, czy ktokolwiek się tym aktualnie zajmuje, miał kilka ciekawych pomysłów, które chciał na publice wypróbować. Jednak, ona ich nie przyjęła – „Eternals”, jakkolwiek wyróżniające się stylem i wrażliwością swojej historii (mimo jej kosmicznej skali) są jednym z najgorzej ocenianych filmów MCU. Czwarty „Thor”, będąc już marką samą w sobie, również nie zachwycił publiki ciepło wspominającej „Ragnarok”. Z kolei „Shang-Chi” może i dostał kredyt zaufania, tylko kiedy powróci? Biorąc pod uwagę, że aż do 2025 roku w kalendarzu może nie być miejsca na kontynuacje jego solowych przygód, raczej nie pojawi się w dłuższym wymiarze niż za sprawą krótkiego cameo. Spora część publiki nadal nie widziała seriali (czasem celowo – jak w przypadku „She-Hulk”, moim zdaniem nieco za bardzo krytykowanej). A umówmy się, część z tych eksperymentów była dziełem przypadku – gdyby nie opóźnienie jeszcze przed pandemią i angaż Sama Raimiego, najnowszy „Strange” nie budziłby pewnie skojarzeń z „Martwym Złem”. A gdyby nie śmierć Chadwicka Bosemana, niekonwencjonalne zagranie kartą „filmu o bohaterze bez bohatera” nie byłoby atutem ostatniej „Czarnej Pantery”. 

Zarazem, nie można też oskarżać publiki o to, że nie sprostała nowościom, gdyż to produkcje mają mówić same za siebie – pomimo takich samych lub większych budżetów, powrotu na stołki reżyserskie sprawdzonych już ludzi i braku wielkiej narracji nad głową – to akurat na plus – każda kolejna produkcja po 2019 roku wyglądała coraz gorzej, swoboda twórców się zmniejszała, czasu na ich produkcję było coraz mniej (gdyż gonił kalendarz premier), zarobki filmów się kurczyły, a problem pozostawał ten sam. Zdiagnozowałem go dwa akapity wyżej.

To tylko podbudowa pod kolejny wielki event

I tutaj właśnie, niepostrzeżenie, wchodzi Ant-Man i Osa: Kwantomania – film, który na poziomie pretekstowości historii wydaje się zakorzeniony w czasach pierwszej lub drugiej fali marvelowskich produkcji (gdzieś obok „Thor: Mroczny świat”) i jakością wykonania przypomina wczesne cut'y z placeholderami zamiast prawdziwych efektów specjalnych. A oprócz tego, nie próbuje nawet udawać, że nie jest przede wszystkim podbudową pod co najmniej 10 następnych filmów. Daje wyraźny znak, że to, co było w czwartej fazie, nie było nigdy istotne. To były rzeczywiście tylko nieśmiałe podskoki, testowanie naszych możliwości, okres przejściowy, po którym wszystko się ustabilizuje. To, co jest ważne teraz, czyli kolejna wielka narracja spinająca filmy, kolejny wielki antagonista, kolejne dwa nadchodzące filmy z „Avengers” w tytule – na to przecież czekaliśmy, prawda?

Sprawdź też: Serialowe premiery marca na Netflix, Disney+, HBO Max – „The Mandalorian”, „Cień i kość”, „Sukcesja” i inne.

Ale cokolwiek złego byśmy nie mogli powiedzieć o ostatnich latach MCU – jasne, podbitych pandemią, zmianą kierownictwa w Disneyu i problemami całej branży filmowej – przynajmniej mieliśmy po niej wrażenie, że jakieś ziarna zostały zasiane. Jednak tak naprawdę nie mamy pewności, kiedy powrócą Eternalsi, She-Hulk, Moon Knight, Shang-Chi, Shuri. Nie mamy pewności, czy jeszcze będziemy mieli jakieś próby przepisywania marvelowskiego schematu pod gatunki, filmy niekonwencjonalne, stojące gdzieś z boku uniwersum. Nawet jeśli miałyby nie być udane, to wychodzące poza absolutne minimum. Ant-Man i Osa: Kwantomania” (ponoć w tym filmie jest gdzieś Osa) nie pozostawił nam żadnych wątpliwości – chcemy więcej i obiecano nam to. A z szacunku do samych siebie, nie powinniśmy oglądać filmów, które nawet nie są dokończone.
Scena, w której Scott zaczyna się multiplikować, stając twarzą w twarz z setkami takich samych Ant-Manów na słabym green screenie, stała się niezamierzoną metaforą, której nawet nie chciałem tu używać. A jednak, powiedziała nam o wiele więcej, niż przypuszczaliśmy.

W chwili, gdy piszę ten tekst, zarówno zza kulis, jak i oficjalnych wypowiedzi organizatorów tego zamieszania, dochodzą do nas informacje, które sporo osób przyjmie z ulgą – The Marvels” zostaje przesunięte na listopad (ponoć w celu dopracowania wizualnych aspektów produkcji). „Loki” (sezon 2) oraz „Tajna Inwazja” będą jedynymi produkcjami serialowymi w tym roku, podczas gdy „Echo”, „Iroheart”, oraz pierwsze odcinki serii o Agathcie Harkness zobaczymy dopiero w przyszłorocznym kalendarzu. Dzięki doniesieniom Film Odyssey (którego przewidywania zazwyczaj się sprawdzały), „Doktor Strange 3”, „Shang-Chi 2” i „Eternals 2” trafiły do kalendarza premier. To nie są wieści, którymi chciałoby się zakończyć wywód.

zdj. Marvel