Epitafium dla Oscarów – O tegorocznej gali i wszystkich zaszłościach

Tegoroczną galę rozdania nagród amerykańskiej akademii filmowej obejrzało 16,6 mln widzów. To wynik o prawie 60% wyższy, niż ubiegłoroczny, ale nie było zbyt dużym wyzwaniem pobicie oglądalności ustanowionej w czasie szalejącej pandemii i sanitarnych obostrzeń (10,5 mln widzów). Biorąc więc pod uwagę, że rok przed pandemią galę rozdania Oscarów obejrzały ponad 23 miliony widzów, znów mamy tendencję spadkową. Abstrahując całkowicie od puli nominowanych i tego, kto opuszczał galę ze statuetkami – wcale mnie to nie dziwi.

Jeszcze przed rozpoczęciem oficjalnej transmisji można było wyczuć, że zainteresowanie tegoroczną edycją rozdania Oscarów jest wyraźnie słabsze, niż nawet w ostatnich latach. Może to brak bardziej kontrowersyjnych wyborów, gdyż tym razem nie nominowano produkcji generalnie uważanej za złą w głównej kategorii, (a na pewno nie tak złą, żeby można było ją zbojkotować), ale też zasadniczo tegoroczna pula nominacji wydawała się niezbyt ciekawa. Nie licząc „Psich Pazurów” autorstwa Jane Campion, która całkiem słusznie otrzymała statuetkę za reżyserię – a wspominam o tym byście nie zapomnieli o tym tak szybko jak cała reszta świata – żadna z produkcji nominowanych do Best Picture nie poniosła się echem po branży i salach kinowych. Warto dodać, że części z nich, jak np. „Drive my car” (szybko znikające z ekranów kin) czy „CODA” (limitowana dla posiadaczy Apple TV+) większość widzów prawdopodobnie nie zdążyła nawet obejrzeć. Jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że chociażby pod względem różnorodności produkcji ciekawsza była stawka ubiegłoroczna, a był to przecież rok posuchy dla kina ogólnie.

I można byłoby przymknąć na ten brak różnorodności oko, gdyby nie był on obecny na samej gali, prawdopodobnie najnudniejszej od lat – panująca na niej grobowa atmosfera, będąca mieszanką dziwnego nadęcia w związku z powrotem do Dolby Theatre przy jednoczesnej chęci ciągłego angażowania widowni (tak tej obecnej na sali, jak i tej przed telewizorami) nie wywoływały wrażenia spontanicznej i lekkiej a wymuszonej. Wręcz pozowanej. Do tego stopnia, że ilekroć przychodził czas na ogłoszenie kolejnego zwycięzcy, trudno było wykrzesać z siebie jakąkolwiek radość czy złość wywołaną werdyktem. Nawet przemowy danych zwycięzców, często barwne i epatujące entuzjazmem jedynego takiego doświadczenia, wydawały się w tym roku jakoś dziwnie przygaszone i zobojętniałe.

Warto też wspomnieć o tym, że tegoroczna edycja stała się niewątpliwie uboższa przez brak pewnych kategorii – w sumie 8 z nich zostało wycięte z rozpiski i zaprezentowane poza główną transmisją. To pomysł, który akademia chciała realizować już w 2018 roku, ale wtedy większość branży wyraziła stanowczy sprzeciw. Tym razem jednak akademia się nie ugięła. Organizatorzy ratują się koniecznością skrócenia tegorocznej gali, by nie odstręczać mniej obeznanego z branżą widza. Ale w całościowym podliczeniu stracili na tym jedynie twórcy nominowani w „przyciętych” kategoriach – statuetki rozdano wprawdzie przed oficjalnym startem ceremonii, ale sam moment ogłoszenia zwycięzców i ich przemowy i tak został „wmontowany” w relację na żywo. I może byłoby to łatwiejsze do zaakceptowania, gdyby nie fakt, że pomimo tych przycięć, gala i tak finalnie trwała dłużej, niż ta ubiegłoroczna. Co bardziej cyniczny widz, któremu odebrano tę dodatkową godzinę snu, mógłby zauważyć jednak pewną przykrą niekonsekwencję: nie było czasu na pełne przedstawienie tak istotnych kategorii jak MUZYKA, ZDJĘCIA czy nawet MONTAŻ, ale znalazł się już czas na skecz oparty o testy Covid-owe czy Amy Shumer w stroju Spider-Mana? Wydaje mi się, że poziomu tegorocznej części „kabaretowej” nie wypada nawet komentować, bo nie wynikają one nawet ze złej woli prowadzących, co raczej z mylnego przekonania tych, którzy im te żarty zlecają, że to właśnie to, czego chce publika.

Sprawdź też: Oscary 2022 – „CODA” najlepszym filmem! „Diuna” z sześcioma statuetkami.

Nie chciałbym też skupiać się na danych zwycięzcach. Po pierwsze, nie tego dotyczy ten tekst, po drugie, trudno o nich mówić, gdy nikt nie ma powodu, aby o nich głośno dyskutować. Wygrały albo produkcje wzorowo wpisujące się w akademickie kanony, albo te nad wyraz oczywiste, albo na tyle bezpieczne, by ich wybór trudno było podważyć (gdyż właśnie nie budzą dyskusji). Jak wspominałem wyżej, trudno o towarzyszące kolejnym rozdaniom inne uczucie, niż obojętność – każdy kolejny rok uświadamia nas bardziej w tym, że tego typu plebiscyty i towarzyszące im debaty kończą się szybko. Ale żeby już wtedy, gdy zwycięzca zejdzie ze sceny?

Brak zaangażowania publiki i małe pole wyboru spośród i tak dość szerokiej liczby faworytów to jedno, ale najsmutniejszym przykładem na to, jak nieciekawe musiało być, to rozdanie, niech będzie fakt, jak potraktowała je prasa. Cały następny dzień niemal wszystkie media spychały informacje o zwycięstwie „CODY” w kategorii „Najlepszy film” i Jane Campion w kategorii „Najlepszy reżyser” (przypominam – pierwszy raz w historii, gdy dana reżyserka otrzymała Oscara po raz drugi w karierze – duże wydarzenie) na dalszy plan, poświęcając niemal każdy przodujący artykuł incydentowi z udziałem Chrisa Rocka i Willa Smitha. Sensacja sensacją, ale jeśli dotarliśmy do momentu, w którym skandaliczny rękoczyn aktora wobec jednego z prowadzących staje się poniekąd „największą atrakcją” gali, to nie ma się co dziwić, że nikt już tak naprawdę na kolejne Oscary nie czeka, a ich oglądalność maleje z każdym rokiem.

Same przyczyny słabnącej oglądalności można by długo wyliczać. O ile widownia po każdej kolejnej edycji ma coraz mniej problemów z ich wskazaniem, tak sami organizatorzy wyraźnie nadal nie widzą, w czym tkwi problem, szukając rozpaczliwie sposobów, aby stać się dla widza bardziej atrakcyjnym: zerwanie z tradycją jednego prowadzącego, ograniczenie skeczowych przerywników, dopuszczenie do ważniejszych kategorii też tych bardziej popularnych produkcji (także tych pochodzących z platform VOD), położenie nacisku na obecność różnorakich mniejszości. Nie można im odmówić tego, że kombinowali. Sęk tylko w tym, że nie w tym, gdzie trzeba było.

Nikt z organizatorów nie zadał sobie pytania, gdzie faktycznie leży problem rosnącego braku zainteresowania – czy może problemem jest liczba obecnych na gali kategorii, a może ich skład? Czy może przez jednorodność akademii do najważniejszych kategorii trafiają filmy jednego klucza, a na niespodzianki, nietypowe wybory, czy… no nie wiem, różnorodność, nie ma zwyczajnie co liczyć? Albo, czy może cała konwencja gali, nie zaczyna tworzyć wokół Oscarów swego rodzaju elity, która swoim zamknięciem wyklucza różnych twórców z możliwości brania w nich udziału, a samych widzów z ich czynnego śledzenia?

I finalnie, nikt nie zadał sobie pytania, czym Oscary chcą być, a zwłaszcza DLA KOGO chcą być – chcą być imprezą wyłącznie dla branży, czy dla masowej publiki, w tym także szarego widza? Czy chcą celebrować kino jako takie, czy ograniczać się jedynie do ostatniego roku? Czy cała ich otoczka nie gryzie się z tym, jak chcą być postrzegane? Czy w dobie szybko zmieniających się trendów, nowych mediów, łatwego i szybkiego dostępu do szerokiej gamy treści, cała koncepcja wyznaczania zwycięzców i przyznawania nagród nie zestarzała się i zamknęła we własnych schematach? Jedyne rozwiązanie, na jakie wpadła akademia – skrócenie czasu gali. Trudno o smutniejsze podsumowanie.

Sprawdź też: Will Smith wydał oświadczenie, w którym przeprasza Chrisa Rocka. „Przemoc zatruwa i niszczy”.

Ktoś mógłby złośliwie powiedzieć, że może sami akademicy zorientowali się, że ich nagroda nigdy nie miała tak naprawdę znaczenia, ale to też nie do końca prawda – owszem, dla zwycięskiego twórcy nie wiązały się z niczym więcej, niż paroma minutami sławy i co najwyżej wykorzystywaniem na plakatach jego nazwiska jako „zdobywcy Oscara”. Nie można było jednak nigdy odmówić rozdaniom jakiejś „magii” – powodu, dla którego jednak jako kinomani i kinomanki oglądaliśmy je co roku, szykowaliśmy się na nie, nadrabiali nominowane produkcje, dyskutowaliśmy o słusznych lub mniej słusznych wyborach. Mało, która nagroda znaczy tak wiele dla masowego odbiorcy, który chciałby jednak śledzić panujące trendy w kinie. Czuć było to w 2019 roku, gdy niespodziewanie w gronie nominowanych znalazły się filmy popularne jak „Czarna Pantera” i „Bohemian Rhapsody”. Czuć było to w 2020 roku, gdy „Parasite” w zasadzie zagrał na nosie filmom anglojęzycznym. I nawet w 2021, gdy trzon głównej kategorii stanowiły filmy mniejsze i cichsze, jak „Minari”, „Nomadland” czy „Ojciec”. Miało to wszystko charakter zwyczajnie celebrujący.

I owszem na tegorocznej gali można wciąż znaleźć tego ślady, o których wypada wspomnieć: świętowanie 60 lat filmów o Jamesie Bondzie, wyjście na scenę klasycznego trio aktorów z „Pulp Fiction”, celebracja kolejnej rocznicy powstania „Ojca Chrzestnego”, wybory widzów. Było tam czuć to, co powinien oferować Oscar – miłość do kina. Tylko czy aby to wystarczy, by uratować wizerunek Oscarów po tegorocznej gali? Ta wyraźnie udowadnia, że potrzebują one poważnej zmiany w podejściu – pamiętana będzie jako rozciągnięty do granic możliwości spektakl pomyłek nieoferujący widzowi tego, na co czekał. Jako przejaw dziwnego rozchwiania między niechęcią do rezygnacji z tradycji (bo jednak wróciły skecze oraz prowadzący) a chęcią zdobycia oglądalności (nawet kosztem własnych nominowanych). I niestety, za incydent z Chrisem Rockiem i Willem Smithem.

Wspominana wyżej Amy Shumer, jedna z prowadzących całe show, rzuciła na początku gali niby niewinnym żartem odnośnie konkurencji: To całkiem smutne, ale wiecie, co w tym roku trafiło do pakietu In memoriam? Złote Globy”.

I w porządku, po rzuconej przez Shumer szpileczce salę Dolby Theatre rzeczywiście wypełnił śmiech. Ciekawe tylko, czy członkom Akademii i zebranej widowni dalej będzie do śmiechu, gdy ktoś teraz powie, że po tegorocznej edycji same Oscary wpasowałyby się tam równie dobrze. I któryś już raz z kolei, ich organizatorzy muszą się zastanawiać jak sprawić, by nie podzieliły losu Złotych Globów. A my, czy jeszcze chcemy je w ogóle oglądać.

zdj. Oscars.org