„Fabelmanowie” – przedpremierowa recenzja filmu. Niesamowita historia Stevena Spielberga

W najbliższy piątek odbędzie się ostatnia duża, polska premiera kinowa 2022 roku. Film „Fabelmanowie” jest najbardziej osobistym dziełem w karierze hollywoodzkiego giganta – Stevena Spielberga. To bez wątpienia ważna pozycja w filmografii kultowego reżysera; historia, w której rozlicza się ze swoich wewnątrzrodzinnych relacji, a także wspomina dreszcz emocji odkrywania kinowej magii. Czy mimo nierównej kondycji artystycznej na przestrzeni ostatnich piętnastu lat twórca „Raportu mniejszości” będzie w stanie oczarować publiczność? Tytuł zagości w kinowym repertuarze już od 30 grudnia, a tymczasem – portal Filmożercy.com zaprasza do zapoznania się z poniższą recenzją!

O filmowej renomie oraz wyjątkowym talencie reżyserskim Stevena Spielberga nie trzeba nikogo przekonywać. Amerykański twórca od pięćdziesięciu lat nieustannie udowadnia swoją warsztatową biegłość i perfekcyjne posługiwanie się językiem kina, karmiąc wyobraźnię kolejnych pokoleń miłośników opowieści prezentowanych na srebrnym ekranie. Produkcje takie jak „Szczęki”, „Poszukiwacze zaginionej Arki”, „Park Jurajski”, czy „Szeregowiec Ryan” zmieniały oblicze sztuki filmowej, a dzięki swoim technikom narracyjnym lub niespotykanej wręcz sympatii dla bohaterów i ich historii zasłużenie zyskał status cudownego dziecka Hollywood. Na temat siły storytellingowych umiejętności, a także fali wzruszeń oraz dreszczy emocji, jakich dostarcza nam Spielberg można dyskutować godzinami… A jest ku temu doskonała okazja! „Fabelmanowie” – czyli najnowsze dokonanie reżysera – to list miłosny do kina wkomponowany w sfotografowany ze szczerością rodzinny portret; na poły autobiograficzna opowieść snuta z czułością i humorem.

Głównym bohaterem filmu jest Sammy Fabelman, który stanowi ekranowe alter ego twórcy „E.T.”. Publiczność poznaje go, gdy jeszcze jako kilkuletni chłopiec wybiera się do kina z rodzicami na swój pierwszy seans – „Największe widowisko świata” w reżyserii Cecila B. DeMille’a. Jest to moment – jak się później okaże – definiujący życie i dalszą drogę protagonisty, a dziecięca fascynacja sceną kolejowej katastrofy staje się ziarnem, z którego wykiełkuje filmowa pasja. Duże znaczenie dla rozwoju Sammy’ego oraz zrozumienia jego perspektywy ma wpływ stanowisk prezentowanych przez rodziców – wrażliwości pianistki oraz umysłu inżyniera. Przed wejściem na salę projekcyjną Burt, ojciec młodego bohatera, tłumaczy swojemu synkowi iluzję ruchomych obrazów zaklętą w poruszającej się z prędkością dwudziestu czterech klatek na sekundę taśmie filmowej. Racjonalne wytłumaczenie tego zjawiska wydaje się niczym wobec emocji, wypływających z zapierającego dech spektaklu, ale zrozumienie techniki stojącej za magią kina pozwoli chłopcu na doskonalenie formy opowiadanych historii, czy też – na eksperymentowanie z nowymi metodami.

Fabelmans_02.jpg

Sammy Fabelman jest portretowany przez dwóch aktorów – Mateo Zoryana oraz Gabriela LaBelle’a. Ze względu na ilość czasu ekranowego oraz okres adolescencji bohatera więcej pracy na planie, a przez to bardziej rozbudowaną postać do zagrania miał drugi z początkujących aktorów. LaBelle w oczach pełnych zachwytu oraz ekscytacji w głosie wyraziście oddaje rozwijającą się potrzebę komunikacji za pośrednictwem filmu. Nie jest to jednak jedyne jego oblicze – nastolatek dorastający w latach 60. mierzy się nie tylko z trudnym wiekiem dojrzewania lub zrozumieniem natury problemów, rozdzierających jego rodzinę, ale również okazjonalnym antysemityzmem w słonecznej Kalifornii. Czytelność siły wewnętrznych konfliktów w kreacji młodego Fabelmana jest wynikiem znakomitego castingu, a dla Gabriela LaBelle’a może okazać się przełomem w karierze.

Przedstawienie szczerej, nierzadko wyboistej relacji z rodzicami także stanowiło niemałe wyznawanie dla pochodzącego z Kanady aktora. Na szczęście zbudował on, odznaczającą się naturalnością więź z Mitzi i Burtem, w których wcielają się Michelle Williams oraz Paul Dano. Aktorzy w dziele Stevena Spielberga potwierdzają swoją klasę – dla Dano jest to kolejna wyważona, solidna kreacja w karierze, natomiast Williams daje koncert emocjonalnego tour de force. Matka Sammy’ego to niespełniona pianistka rozdarta między szacunkiem do męża a potrzebą uczuciowego spełnienia – portretowane jest to zarówno za pomocą histerycznych niemal ataków rozpaczy, nieracjonalnych aktów desperacji, jak i chwil eskapizmu (wspaniała scena tańca w blasku świateł samochodowych). Choć można czasem odczuć, iż aktorka bezlitośnie „zagrywa” swoją bohaterkę, to jednak stosowana przez nią taktyka pozwala na lepsze zrozumienie Mitzi, a także jej wpływu na syna, dla którego jest ona wsparciem w poszukiwaniu drogi zgodnie z kompasem własnego serca. Poza głównymi rolami, w pamięci widzów po seansie na pewno pozostaną również postacie epizodyczne – Judd Hirsch jako ekscentryczny wujek Boris, mimo iż stanowi wyłącznie fabularną figurę wzmacniająca moc dylematu protagonisty, to z niespotykaną werwą zdobywa ekran na kilka minut, a David Lynch… Cóż, szczegóły tego smakowitego wątku lepiej pozostawić widzom do samodzielnego odkrycia.

Fabelmans_03.jpg

Scenariusz napisany przez Spielberga wspólnie z Tonym Kushnerem, z którym po raz czwarty nawiązuje współpracę, jest wglądem w duszę artysty; człowieka rozmiłowanego w rzemiośle, który nie zapomniał, dlaczego wpadł w ramiona X muzy w pierwszej kolejności. Eksponowana za pośrednictwem obrazu miłość do kina nie jest jednak racjonalizowana – w oczach dorastającego Sama kino to pożywka dla wyobraźni, a fascynacja ruchomym obrazem rodzi zainteresowanie storytellingowymi technikami. To wystarczające powody, by ulec ekranowej magii – brak werbalizacji tego zachwytu bądź dogłębnej wiwisekcji pociągającej natury medium działa na korzyść prezentowanej historii, romantyzując relację protagonisty ze sztuką filmową. Inni etatowi kooperanci reżysera doskonale wiedzą, w jaki sposób uzupełnić jego wizję – muzyka Johna Williamsa oddaje intymność opowieści (co można usłyszeć w szczególności w pięknym utworze „Mitzi’s Dance” lub fortepianowym motywie przewodnim), a oszczędna forma zdjęć Janusza Kamińskiego uwypukla znaczenie i wagę tematyki dzieła dla jego autora. Ów „oszczędność” nie przeszkadza twórcom w wykonaniu odrobiny ekranowej ekwilibrystyki, czego dowodem może być choćby znakomicie zainscenizowana oraz zmontowana – przez Sarah Broshar i Michaela Kahna – sekwencja równoległego dialogu przy rodzinnym stole Fabelmanów.

Pomimo niewątpliwego talentu reżysera „Czasu wojny”, podobnie do wielu innych wyrobników z Hollywood, ma on niekiedy ciągoty do polewania poszczególnych scen zbyt grubą warstwą filmowego lukru. Nawet mając na uwadze sentymentalny charakter jego najnowszej produkcji, obawy przed zalewem celuloidowej słodyczy okazują się bezpodstawne, a publiczności nie grozi atak hiperglikemii. „Fabelmanowie” to odznaczający się lekkością hołd, który Spielberg składa swojej rodzinie, a także procesowi twórczemu – zrealizowany z klasą i pełnym szacunkiem zarówno wobec portretowanych bohaterów, jak i dla zgromadzonych przed ekranem widzów. Przyjęta laurkowa konwencja nie ciąży na narracji, ale udowadnia umiar i panujący na planie zdjęciowym rozsądek, wykorzystujący jej potencjał bez wzniosłych pieśni na cześć kina i bez zbędnego patosu. Steven Spielberg, podobnie jak w swoim serialu telewizyjnym z lat 80., przedstawia kolejną niesamowitą historię – tym razem jednak zbudowaną na fundamencie refleksji nad wyboistym czasem dojrzewania i problematyczną drogą do powiązania pasji z życiem zawodowym.

Ocena filmu „Fabelmanowie”: 5/6

zdj. Universal Pictures