„Flash” – bezspoilerowa recenzja filmu. Bez drogi do domu

W następny piątek do kin trafi w końcu pierwszy solowy film o przygodach Flasha. Czy produkcja z Ezrą Millerem w roli głównej zasłużyła na miano jednego z najlepszych superbohaterskich filmów wszech czasów? Przekonacie się z naszej recenzji.

Fakt, że po dekadzie warnerowskiej krzątaniny wewnątrz DCEU (DCU*) „Flash” w ogóle dotarł na duży ekran, sam w sobie zasługuje na uznanie. Na przestrzeni lat z projektem związać miało się nawet 45 (!) różnych scenarzystów, a pierwszą – horrendalnie optymistyczną – datą premiery naznaczony został rok 2016. Gdy do przegrzanego kotła dodamy jeszcze pandemię i pozafilmowe występki Ezry Millera, to wyjdzie nam teza, że obraz nigdy nie powinien powstać. Tymczasem do kinowej premiery pozostaje niewiele ponad tydzień, a bieżące recenzje plasują tytuł wyżej niż większość z poprzednich wcieleń filmowego uniwersum DC. Choć finansowe prognozy pozostawiają wiele do życzenia, trudno o lepszy przykład kinowego „od zera do bohatera” ostatnich lat. To trochę takie redemption arc w kontekście obecności Flasha (dodajmy, że nie samego Millera, gdyż ten będzie się musiał jeszcze srogo napracować) w makrokosmosie Warnera. Jeśli bohater był do tej pory uciążliwym comic reliefem – albo, jak mówi sam o sobie w filmie „woźnym Ligi Sprawiedliwości” – to teraz zapracował sobie na miejsce przy stole.

Teraźniejszość znajduje Flasha/Barry’ego Allena w całkiem stabilnym miejscu. Kiedy światu nie zagrażają już rogate CGI-potwory, chłopak może poświęcić się pracy w instytucie badawczym. To właśnie tam najszybszy sprinter w uniwersum stara się pomóc ojcu (Ron Livingston) niesłusznie skazanemu za morderstwo matki (Maribel Verdú). Kiedy jego zamiary nie idą zgodnie z planem, Barry wpada na nieco inny pomysł rozwiązania familijnych problemów. Po jednej z superbohaterskich akcji z Batmanem (Ben Affleck), odkrywa, że jeśli osiągnie wystarczającą prędkość, będzie w stanie cofnąć się w czasie i zreperować rodzinną traumę. Napędzany tęsknotą do matki Barry tworzy tzw. Chrono-Bowl (wybaczcie, nie pamiętam polskiego tłumaczenia, a koło „czaso-michy” to raczej nie stało), by zapobiec śmierci swej rodzicielki. Jeśli oglądaliście choć jeden film o podróżach w czasie, to wiecie już, że po drodze nie obejdzie się bez ekscesów. Z kolei jeśli byliście na bieżąco z zapowiedziami, to wiecie już, że Flash zaplątuje multiwersum. By je odplątać, heros musi sprzymierzyć się z legendą i… samym sobą.

O tym, że scenariusz podpisany nazwiskiem Christiny Hodson („Ptaki nocy” i „Bumblebee”) czerpie z motywów kultowego komiksu „Flashpoint” mogliście już usłyszeć. Mogło Wam jednak umknąć, że kształt skryptowi wcześniej nadali Joby Harold („Obi-Wan Kenobi”) oraz duet John Francis Daley-Jonathan Goldstein („Spider-Man: Homecominig”), który niedawno wydał świetny film na podstawie „Dungeons & Dragons”. Obok pracy brytyjskiej scenarzystki to wpływ twórców „Złodziejskiego honoru” wydaje się mieć we „Flashu” niebagatelne znaczenie. Widowisko DC w zaskakująco dużym (nawet jak na post-snyderowskie lata) stopniu polega bowiem na komedii – tej sprzęgniętej z czarnym humorem i serduchem do postaci, co odsyła nas do Daley’a i Goldsteina właśnie. W połączeniu z rozeznaną w dynamice blockbusterów reżyserią Andy’ego Muschiettiego (seria „To”) film okazuje się naprawdę ciekawą mieszanką. Twórcy zadbali o to, by „Flashowi” nie zabrakło tempa, co jakiś czas ładując jego baterie odpowiednią ilością komizmu i brawury. Przy tym nie odnosi się tutaj wrażenia defektów tonalnych, od których ucierpiały nie najgorsze filmy (z mariażem patosu i humoru nie poradził sobie choćby David F. Sandberg w drugim „Shazamie”).

ezra miller i michael keaton w filmie flash 2023.jpg

Pomimo multiwersowej otoczki z jednoznacznym (choć usprawiedliwionym narracyjnie) fan-serwisem o twarzy Michaela Keatona jako Batmana, Flash/Barry pozostaje w centrum opowieści od początku do końca. Mniej lub bardziej obfite występy gościnne czy bohaterowie drugoplanowi tacy jak Supergirl w wydaniu Sashy Calle bynajmniej nie odwracają uwagi od protagonisty. Sam fabularny zabieg w duchu „Back to the Future”, w którym heros poznaje wersję samego siebie z innej rzeczywistości, jest tego najlepszym wyznacznikiem. To właśnie na przykładzie relacji z drugim-Barrym – niedotkniętym rodzinną traumą wyczilowanym slackerem – bohater wyciąga cenną lekcję i zaczyna dostrzegać, że do tej pory rzeczywiście mógł być tym uciążliwym comic reliefem, za którego go mieliśmy. Te czy inne, zdawałoby się meta-filmowe wręcz zagrywki, świadczą o dużej świadomości filmowców względem materiału, jak i sprycie, w ramach którego udaje im się nie wpadać w rozkopane przez Warnera dziury. Pod tym względem najbardziej rzetelny jest rozwijający opowieść akt drugi, gdyż w pierwszym i ostatnim znalazło się zbyt dużo uproszczeń. Co więcej, gdy obraz zmierza do konkluzji, odnosi się nieprzyjemne wrażenie, że przy mecie „Flash” za bardzo się rozpędził. Trudno powiedzieć więcej, zważywszy na spoilery, więc ograniczę się do stwierdzenia, że po produkcji, która ma zresetować uniwersum, oczekiwałbym jaśniejszego przekazu, co do przyszłości franczyzy.

Barki biednego „Flasha”, na których spoczęły losy multiwersum DC, niestety nie utrzymały ciężaru. Winy takiego stanu rzeczy należy upatrywać jednak nie tylko w samym filmie, a – przede wszystkim – w producenckim chaosie wytwórni, która przesunęła bohatera w kalendarzu tak daleko, że w wieloświatowym wyścigu zleciał na dół stawki. Produkcje z bliźniaczym motywem rozpędziły się w kinie już na dobre, by swój peak osiągnąć w zeszłotygodniowym „Spider Man: Poprzez multiwersum”. Oprócz wspomnianych już cameo komiksowy koncept w obrazie Muschiettiego sprowadza się do kilku zabawnych gagów (w tym miejscu raz jeszcze ukłony w stronę „Powrotu do przyszłości”) i wątpliwej jakości wizualizacji „czaso-michy©”. Rzekomej nowatorskości wcale nie pomaga odpychająca estetyka scen akcji spod znaku gry wideo, która stała się już swego rodzaju stemplem w DCEU (DCU*). Zgrabnie bądź co bądź zaaranżowane sekwencje są zatem rozsadzane wewnętrznie przez „plastelinowe” efekty specjalne i stylistykę, która bliższa jest „Flashowi” telewizyjnemu. Przy rekrutowaniu nowego zespołu w DC Studios Gunnowi przyda się kontakt do swojego imiennika, jako że chyba żaden z dotychczasowych filmów nie wyglądał tak dobrze jak „Aquaman” od Jamesa Wana.

Gromko zapowiadany jako „jeden z najlepszych w historii gatunku” „Flash” to film – tak samo zresztą jak jego bohater i odtwórca roli głównej – znajdujący się w rozkroku. Jedną nogą tkwi w całym tym Warner-bajzlu, którego następstwa sprzątane będą jeszcze przez długie miesiące. Drugą natomiast zmierza w kierunku czegoś intrygującego, co być może wreszcie przyniesie Marvelowi jakąkolwiek konkurencję. Przehajpowane komunikaty nie powinny pozbawić Was zabawy z tego doświadczenia. Koniec końców to bowiem naprawdę przyjemna superbohaterska rozrywka. Gołym okiem widać, że nawet pomimo chmary zakulisowych problemów wszystkim zaangażowanym zależało na tym, by dobrze wykonać swą robotę. To może nie jest ten oszałamiający wizualnie spektakl emocjonalny, który grają w sali obok, ale wskażcie mi drugi film, w którym Michael Keaton jako Bruce Wayne tłumaczy działanie multiwersum przy pomocy spaghetti.

Ocena filmu „Flash”: 4-/6

 

zdj. Warner Bros.