Disney+ ma w końcu swoje „Stranger Things”? Recenzujemy nowy serial grozy „Gęsia skórka”

Adekwatnie do okazji, w piątek trzynastego na Disney+ trafiło pięć pierwszych odcinków nowej „Gęsiej skórki”, serialu na motywach słynnego cyklu powieści R.L. Stine'a. Czy po wpadce z najnowszą wersją „Nawiedzonego dworu” wytwórni uda się przyciągnąć widzów do swojego następnego oryginalnego horroru? Zapraszamy do naszej recenzji premierowych rozdziałów.

Nowy serial grozy z okazji Halloween. Czy tym razem Disneyowi się udało?

Około-halloweenowe nowości streamingowe mają do siebie to, że mało kto pamięta o nich na parę dni po przejedzeniu wszystkich robalowych cukierków i żelków-mózgów – a już zwłaszcza po wyrzuceniu dyni. Wymieńmy chociażby takie przedsięwzięcia jak paczka pełnometrażowych horrorów „Welcome to the Blumhouse” produkcji Amazon Studios, czy szybko anulowany „Klub Północny” Netfliksa. Kontrastowo: nie brakuje i takich tytułów, które debiutują podobnie – jako atrakcje sezonu – ale ostatecznie przyciągają uwagę trwającą długo po święcie grozy. Na Halloween zeszłego roku widzów czekały premiery porywającej antologii dreszczowców Guillermo del Toro i znakomitego thrillera „Barbarzyńcy”.

Adaptacje R.L. Stine'a, pisarza odpowiadającego za szereg popularnych w latach 90. historii grozy dla dzieci i nastolatków trafiają do obu tych kategorii, ale w ostatnich latach miały wyjątkowo sporego pecha. Wystarczy wspomnieć o antologicznej serii „Nic strasznego”, która przy okazji Halloween 2021 trafiła na Disney+, a w maju tego roku została z oferty platformy trwale usunięta, i to pomimo całkiem dobrych recenzji. Usunąwszy „ślady zbrodni”, wytwórnia szybko zapowiedziała realizację następnej serii, tym razem sięgając do flagowego dzieła Stine'a.

Za nową „Gęsią skórkę”, ekranizację wybranych historii z liczącej ponad sześćdziesiąt tytułów kolekcji amerykańskiego pisarza, odpowiada między innymi Rob Letterman, reżyser dobrze przyjętej pełnometrażowej ekranizacji cyklu z 2015 roku. Ponownie wgryzając się w materiał źródłowy, Letterman – tym razem nie tylko jako reżyser, ale i współscenarzysta serii – przenosi opowieści Stine'a do współczesności i konstruuje świat zbliżony do literackiego pierwowzoru: pełen szkolnych dramatów, szybkich przygód i „tanich” strachów w konwencji sprzyjającej seansom w gronie rodzinnym. Przypomnijmy bowiem, że tam, gdzie przy okazji „Ulicy strachu”, zaadaptowanej dwa lata temu przez Netfliksa, Stine kierował się przede wszystkim do nastolatków wpatrzonych w slashery o Michaelu Myersie i Freddym Krugerze, tam „Gęsia skórka” zawsze miała pełnić przystępniejszą rolę i umożliwić wejście w konwencję grozy znacznie młodszym widzom

W nowej adaptacji serialu epizodyczne pomysły Stine'a wpasowano w szerszą narrację: porzucając antologiczną formułę książek i kultowych ekranizacji z lat 90. Zamiast tego przyglądamy się zamkniętej grupie głównych bohaterów, których w równej mierze, co duch martwego licealisty przeraża perspektywa wypadnięcia ze szkolnych rozgrywek futbolowych. Nadprzyrodzone incydenty (przedstawione bez złowieszczego humoru, którym charakteryzował się dawny serial) związano z tajemniczą zbrodnią, poprzedzającą główną część akcji o trzy dekady, ale przede wszystkim: najbardziej pospolitymi elementami dojrzewania i typowymi tropami młodzieżowego gatunku. Pomimo fabularnej ciągłości, twórcy przynajmniej z początku nawiązują jednak do konwencji antologicznej. Ciekawie w tym kontekście wypadł zwłaszcza epizod drugi, który powtarza część wcześniejszych wydarzeń, ale z odmiennej perspektywy. Co więcej, nową odnogą fabuły bezpośrednio nawiązuje do debiutanckiego odcinka serialowej adaptacji z roku 1995, w którym nawiedzona halloweenowa maska prześladowała nastoletnią bohaterkę, namawiając ją do złych uczynków. W nowej wersji twórcy wzbogacają ten motyw o ciekawą metaforę wyobcowania przez rówieśników i wprowadzają zestawienie z internetowym trollowaniem.

Sprawdź też:

„Gęsią skórkę” łatwo przy tym odczytać jako następną, disnejowską (i odpowiednio ugrzecznioną) odpowiedź na „Stranger Things” – sygnalizuje to już czołówka, którą zbudowano wokół bliźniaczo podobnej sekwencji odsłaniania pełnego tytułu. Do powtórzenia sukcesu serialu Braci Duffer, również w ramach tekstów R.L. Stine'a, przymierzał się już z resztą sam Netflix. W trylogii „Ulica strachu” wyraźnie widać było próbę ujęcia horroru w podobną, wielobarwną i atrakcyjną dla oka realizację. W przypadku „Gęsiej skórki” podejście reżyserów jest jednak zupełnie inne – najczęściej na korzyść. Docenić należy tu zwłaszcza powstrzymanie się od natrętnej stylizacji i gorączkowego tempa, czyli cech które uniemożliwiały porządne zaangażowanie się w historię „Ulicy strachu”. Akcja „Gęsiej skórki” rozgrywa się stosunkowo powoli, nie unika schematów opowieści young adult – w fabule wręcz się od nich roi – ale główną historię ujmuje w tonie czarująco postironicznym: pozbawionym nastoletnich stereotypów, czy ogranego nabijania się z obciachowych rodziców i nauczycieli. Na minus trzeba z kolei wymienić dość przeciętne chwyty w zacieśnianiu intrygi, czy – przede wszystkim – słabiutką rękę reżyserów do operowania atmosferą grozy. Z kolei w obliczu przeciętnych dialogów emocjonalny heavy lifting pierwszych dwóch odcinków niemal w całości opiera się na młodej obsadzie pierwszego i drugiego planu (zwłaszcza Zacku Morrisie i Ani Yi Puig), która przenosi gatunkowe rozwiązania z lekkością i zaraźliwą energią. 

Pierwsze dwa odcinki „Gęsiej skórki” to zatem całkiem przyjemne zaskoczenie: ogólny ton opowiadania złączony z pomysłem na rozbudowywanie oryginalnych tekstów zachęcają do sięgnięcia po następne rozdziały. Choć trzeba przyznać, że do wywoływania tytułowej reakcji serialowi na ten moment daleko. Największy suspens, o jakim można w jego kontekście powiedzieć, wiąże się z tym, co będzie, jak się w niego wciągniemy, a Disney nie będzie zadowolony z oglądalności.

Ocena dwóch premierowych odcinków „Gęsiej skórki”: 4-/6

zdj. Disney+