„Guillermo del Toro: Pinokio” – recenzja filmu. Baśń o chłopcu, który ożył

Od 9 grudnia w ofercie Netfliksa dostępna jest nowa ekranizacja „Pinokia”. Tym razem ożywienia słynnej opowieści Carla Collodiego podjął się Guillermo del Toro, nagrodzony Oscarem reżyser „Kształtu wody” i „Zaułka koszmarów”. Jak wypada produkcja zrealizowana przy użyciu animacji poklatkowej? Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

Za tym, jak mocno dorobek Guillermo del Toro kojarzy się z horrorem, przemawia wyreżyserowana przez niego czołówka halloweenowego odcinka „Simpsonów z 2013 roku, którą meksykański filmowiec potraktował jako pretekst, by połączyć na ekranie wszystkie swoje literackie i kinowe fetysze. I tak, na ponad dwie minuty, w miasteczku Springfield pojawiają się między innymi: przedwieczny Cthulhu, orszak potworów Universala, żywe trupy, wielkie insekty, nawiedzony lincoln z „Samochodu”, Edgar Allan Poe, Richard Matheson, Alfred Hitchcock i Stephen King. Pan Burns imituje bezokiego stwora z „Labiryntu fauna”, a Homer zyskuje zębiastą mackę – atrybut Strigoi, wampira z serialu „Wirus”. Mogliśmy się zatem spodziewać, że „Pinokia”, klasyczną bajkę Carla Collodiego, del Toro też ujmie we właściwą sobie posępną poetykę. Charakterystyczna odautorska forma nie służy jednak tylko przyozdobieniu adaptacji – koncepcją del Toro było poważne zreinterpretowanie oryginalnego dzieła. Zamysł ten poskutkował animacją Netfliksa, będącą być może najważniejszą ekranową wersją „Pinokia” jaką do tej pory stworzono. Na nowym filmie del Toro stracić może chyba tylko Disney (nie da się ukryć, film Zemeckisa kiepsko wypadnie w nieuchronnych zestawieniach tegorocznych „Pinokiów”). Pozostali – dzieci, dorośli – otrzymają od oscarowego filmowca wczesny prezent bożonarodzeniowy: ujmującą wersję klasycznej opowieści o szukaniu człowieczeństwa, przeniesioną z końcówki XIX stulecia do lat 30. wieku XX.

Nowy czas akcji pozwolił del Toro na złączenie losów Pinokia z początkami włoskiego faszyzmu. To oczywiście nie pierwszy raz, jak reżyser wiąże poetykę baśni z narracją antywojenną. A jednak, w „Labiryncie fauna”, obrazie, który do dziś pozostaje jednym z jego najdosadniejszych filmowych przekazów, strzegł on, by oba światy – magiczny i rzeczywisty – nigdy się nie przecięły. Kontrastowo, w przypadku „Pinokia” elementy nadprzyrodzone funkcjonują ramię w ramię z rzeczywistymi: barwnie odróżniają jednostkę od tła pełnego czekających na nią zasad, wyśrubowanych schematów i reguł. Jak przystało na metafory proponowane zwykle przez del Toro – i te w „Pinokio” są czytelne i bardzo trafione. Odsłaniają przy okazji, jak nośne i uniwersalne imaginarium przekazał swoją powieścią Carlo Collodi – nawet bez większego ingerowania w tekst wystarczyłoby przenieść historię w inne ramy czasowe, by zyskała ona szereg odmiennych skojarzeń.

Del Toro jest jednak najdalszy jak to możliwe od kopiowania na ekranie wcześniej uskutecznionych wzorów, treściowych czy wizualnych. Do realizacji swojego „Pinokia” filmowiec szykował się ponad dekadę – opowieść ostatecznie zdecydował się przedstawić w formie animacji poklatkowej, którą określił w wywiadzie mianem „stylizowanego realizmu”. Ponieważ nigdy wcześniej nie odpowiadał za projekt animowany, za kamerą partnerował mu Mark Gustafson, mający w dorobku pracę przy „Fantastycznym panie Lisie” Wesa Andersona. Wspólnymi siłami, w pięknie i drobiazgowo zrealizowanym „Pinokiu” na ekranie przesuwają się dziesiątki szczegółowych modeli postaci, o mimice kontrolowanej ręcznie – kadr po kadrze. By stworzyć wrażenie płynnego, „ludzkiego” ruchu realizatorzy musieli przestawiać filmowane modele aż dwadzieścia cztery razy na każdą sekundę filmu. W ciągu dnia zdjęciowego na jednym planie udawało się zrealizować około dwóch sekund materiału – by przyspieszyć produkcję filmu, prace toczyły się w tym samym czasie na sześćdziesięciu planach przy wykorzystaniu sześćdziesięciu kamer. Nie mniejsze wrażenie robi obsada zgromadzona do projektu: Ewan McGregor, Ron Perlman, Tilda Swinton, Christoph Waltz, Finn Wolfhard, Cate Blanchett – by wymienić tylko kilka gwiazdorskich nazwisk. W ścieżce dźwiękowej pobrzmiewają też kolejny bajeczny score Alexandre’a Desplata, kompozytora „Kształtu wody” i „Grand Budapest Hotel” i czarujące ballady, do których teksty współtworzył sam del Toro.

pinokio zdjęcie z filmu Guillermo del Toro-min.jpg

Sama historia to – w odniesieniu do możliwych odczytań – równie obszerny zbiór: zarazem satyra faszyzmu, mityczny dreszczowiec, lekcja egzystencjalizmu, mroczna baśń i czarująca rodzinna przygodówka. Imponujący zakres tematyczny „Pinokia” powoduje czasem, że film traci sprzed oczu wagę swojej głównej relacji – tytułowego bohatera (Gregory Mann) i Gepetta – ale reżyser nadrabia nieliczne uproszczenia czy fabularne potknięcia niezwykle świeżym podejściem do porządku klasycznej opowieści. W stopniowym zagłębianiu się w groteskowy świat dorosłości najlepiej realizuje się zapowiadane przez del Toro skojarzenie ożywionej pacynki z potworem Frankensteina. (Zwróćcie uwagę, jak brutalnie zainscenizowano ożywienie tytułowego bohatera – magia dobrej Wróżki przypomina nawet elektryczne wiązki opisujące narodziny kultowego potwora z powieści Mary Shelley). Pinokio staje się innym stworzeniem rzuconym w świat pełen zasad, reguł, okowów i trudnych do zrozumienia ideologii. Stworzeniem, które bardzo łatwo zmanipulować – sugeruje del Toro, zrównując na ekranie faszystowskiego burmistrza (upatrującego w magii Pinokia okazję do wzmocnienia siły militarnej Włoch) i hrabiego Volde, chciwego właściciela obwoźnego cyrku. Przyglądając się różnym odmianom uprzedmiotowienia reżyser nie odpuszcza nawet Gepetto, który w niezwykłym sosnowym chłopczyku chce zobaczyć tylko oblicze utraconego syna. W jednej ze scen trójka bohaterów kolejno wyrywa sobie głównego bohatera – każdy potrzebuje marionetki w takim samym stopniu.

Pewne elementy historii Pinokia, które mniej pasują do tej interpretacji del Toro albo okrasza stosownym komentarzem, albo zastępuje w filmie zupełnie innym wątkiem. Znany z pierwowzoru epizod z krakenem pozostaje wprawdzie w finale, ale od Świerszcza Sebastiana (McGregor) słyszymy skierowaną do dorosłej widowni kwestię, że „to przecież historia dla dzieci” – znacznie większym zagrożeniem od legendarnego potwora, są w filmie del Toro morskie miny dryfujące przy wybrzeżu Toskanii. Z kolei, zamiast trafić do Krainy Zabawek i ulec przemianie w osła (w najbardziej dydaktycznym momencie powieści Collodiego transformacja czeka na każde dziecko, które spędza dni na bezmyślnej zabawie), Pinokio zostaje zrekrutowany do militarnego obozu dla młodzieży. Ponieważ polityczna alegoria toczy się w służbie bardziej uniwersalnych rozważań, film równolegle wprowadza mistyczne personifikacje Życia i Śmierci (w obie wciela się idealnie obsadzona Tilda Swinton), wizję zaświatów i słodko-gorzki epilog, którego zabrakło w oryginalnym dziele.

Wchodząc w dialog z oryginalnym tekstem, del Toro celebruje w filmie przede wszystkim te cechy, które Collodi niejako piętnował u swojego bohatera: nonkonformizm i buntowniczość. W gładkiej klamrze oryginału Pinokio staje się prawdziwym chłopcem, dopiero gdy nauczy się posłuszeństwa wobec norm przekazanych przez ojca i społeczeństwo. Pinokio od del Toro może liczyć na prawdziwość (i to prawdziwość rozumianą abstrakcyjnie, bo przyjęcie konwencjonalnie ludzkiej formy od początku nie gra tu najmniejszej roli), tylko jeśli uniezależni się od cudzych oczekiwań. Reżyser tłumaczył to tak: „Ten film opowiada o odnalezieniu siebie samego w świecie, a nie o posłuszeństwie wobec narzuconych przykazań. Chodzi o to, by potrafić odróżnić, kiedy są one dobre, a kiedy nie. Ślepe posłuszeństwo nie jest cnotą. Cnota, która charakteryzuje Pionokia to właśnie jego nieposłuszeństwo”. Cenniejszego morału nie dała nam ani żadna z dotychczasowych ekranizacji, ani nawet sam oryginał.

Ocena filmu „Guillermo del Toro: Pinokio”: 5+/6

zdj. Netflix