„John Constantine, Hellblazer” tom 1: „Znak cierpienia” – recenzja komiksu. Wskrzeszony po latach

On wrócił. John Constantine, najpopularniejszy magik i egzorcysta z DC Black Label (czyli dawnego Vertigo), zagościł w… uniwersum Sandmana. I nie da się ukryć, że do świata wykreowanego przez Neila Gaimana pasuje idealnie, choć główny bohater ma na ten temat nieco inne zdanie.

„The Sandman Universe” coraz mocniej zaznacza swoją obecność na polskim rynku komiksowym. Egmont systematycznie wydaje kolejne tomy historii osadzonych w świecie Neila Gaimana, wrzucając jednocześnie na półki klasycznego „Sandmana” w nowym wydaniu. O ile jednak „Księgi magii” czy też „Śnienie” nie wzbudzały specjalnie mojego zainteresowania, tak gdy do uniwersum dołączył John Constantine, wiedziałem, że muszę bliżej zapoznać się z tym komiksem, bo przecież kto jak kto, ale Hellblazer jest do tego świata stworzony.

Fani pewnego siebie, wulgarnego, ale jednocześnie niezwykle charyzmatycznego Brytyjczyka powinni czuć się docenieni, bo Egmont komiksów z udziałem Johna Constantine’a wydaje ostatnio masę. Różnica polega jednak na tym, że o ile runy Jamiego Delano czy Gartha Ennisa są trochę starsze, a przez to trudniejsze w odbiorze, tak komiks autorstwa Simona Spurriera w teorii powinien być nieco bardziej współczesny, a przez to łatwiej będzie się Wam w nim odnaleźć. To jednak tylko wspomniana teoria, bo rzeczywistość jest nieco inna, o czym sam przekonałem się, czytając tę historię.

Po pierwsze musicie zdać sobie sprawę, że „Znak cierpienia” to nie jest komiks, który od pierwszej strony jest łatwy i przyjemny w odbiorze. To część większego uniwersum i mimo tego, że na grzbiecie znajdziecie „jedynkę”, tak dość szybko (bo już w drugim zeszycie) poczujecie się trochę zagubieni. A wszystko dlatego że na kartach komiksu pojawia się bohater, który odgrywał kluczową rolę w „Księgach magii”. Sam miałem ten problem i dopiero solidny research powiązany z nadrobieniem wątków fabularnych pozwolił mi zrozumieć, o co tak naprawdę chodzi w zeszycie „Złe przykłady”, który bezpośrednio nawiązuje do wcześniejszych losów młodego magika Tima Huntera.

Wcześniej jednak jesteśmy świadkami pewnego rodzaju prologu w postaci „Najlepszej wersji siebie”, który ma być wstępem do historii Johna w uniwersum Sandmana. Dowiadujemy się z niego, że Constantine – w istocie – nie żyje, ale coś (nie zdradzę co), a tak naprawdę układ z kimś sprawia, że wraca on do świata żywych, osiadając we współczesnym Londynie. Ta „współczesność” jest przez twórców podkreślana tutaj wielokrotnie, chcąc uświadomić czytelnikowi, że John do tego świata kompletnie nie pasuje.

Sprawdźcie też: „Hellblazer. Wzlot i upadek” – recenzja komiksu. Odrzucony przez szatana.

John Constantine Hellblazer Znak cierpienia plansza z komiksu.jpg

Problem polega na tym, że sam prolog, a następnie niezależna historia z Timem Hunterem jest zbyt długa, trochę przegadana i niełatwa w odbiorze. Kompletnie nie czuć w tych historiach, że obcujemy z pierwszym tomem nowej serii o przygodach Hellblazera. Wprost przeciwnie, miałem poczucie, że coś wyraźnie mnie ominęło, a do tego Simon Spurrier niczym Jamie Delano okrutnie przegadywał pierwsze zeszyty. Nie tylko w dialogach, ale też prezentując myśli Johna i Tima. W efekcie początek „Znaku cierpienia” jest ciężki. Na szczęście, gdy dotrzemy już do właściwej historii, jest już dużo lepiej. Główny bohater w końcu ma czas zająć się tym, w czym czuje się najlepiej, czyli demonami oraz komplikacjami, jakie pojawiają się w prowadzonym niechętnie i z przymusu śledztwie.

Nie przypuszczałem, że lepsze od samej historii, która rozkreca się mniej więcej dopiero w połowie tomu, do gustu przypadną mi rysunki. Odpowiedzialnych jest za nie kilku artystów w zależności od prezentowanej historii, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zostali oni po prostu stworzeni do rysowania przygód Johna Constantine’a. Każdy z trzech rysowników – Aaron Campbell, Matias Bergara i Marcio Takara – ma swój własny styl, więc kolejne zeszyty różniły się kreską, doborem barw i atmosferą, ale i tak „Znak cierpienia” pod względem wizualnym wypada bardzo spójnie. W zdecydowanej większości kadry są ponure, dość wyraziste i brutalne, ale pozytywnym zaskoczeniem był dla mnie również zeszyt w jaśniejszych odcieniach, będący trochę przeciwwagą do tego, co miałem okazję widzieć wcześniej.

Na duży plus zaliczam też samo wydanie „Znaku cierpienia”. Świetna, rzucająca się w oczy okładka, gdzie poza wizerunkiem głównego bohatera połyskują karty tarota. Fajne jest też to, że grzbiet udanie pasuje do wcześniej wydanych komiksów „Sandman Uniwersum”, tworząc z „Lucyferem” czy „Księgami magii” spójną całość.

Podsumowanie

„John Constantine, Hellblazer. Znak cierpienia” to komiks niełatwy w ocenie. Fabularnie dostarcza wrażeń stopniowo, trochę rozczarowując i przynudzając na początku, a następnie wprowadzając chaos w zeszycie będącym częścią „Księgi magii”. Fabuła rozkręca się dopiero po kilkudziesięciu stronach i właśnie wtedy scenarzysta Simon Spurrier pokazuje pełnię swoich możliwości. Z drugiej strony nie mogę przejść obojętnie wobec warstwy wizualnej, która jest nadzwyczaj dopracowana i udanie współgrająca ze scenariuszem.

„Znak cierpienia” obowiązkowo czytajcie więc wtedy, gdy jesteście fanami Hellblazera lub dobrze czujecie się w uniwersum Sandmana. W innym wypadku nie jest to rzecz, po którą koniecznie musicie sięgać.

Oceny końcowe

3+
Scenariusz
4+
Rysunki
5
Tłumaczenie
5+
Wydanie
3
Przystępność*
4
Średnia

Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.

* Przystępność – stopień zrozumiałości komiksu dla nowego czytelnika, który nie zna poprzednich albumów z danej serii lub uniwersum.

John Constantine, Hellblazer. Znak cierpienia

Specyfikacja

Scenariusz

Simon Spurrier

Rysunki

Aaron Campbell

Oprawa

twarda

Druk

Kolor

Liczba stron

216

Tłumaczenie

Paulina Braiter

Data premiery

8 grudnia 2021

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza komiksu.

zdj. Egmont / DC Comics