„Jurassic World: Dominion” – recenzja filmu. Zagraj to jeszcze raz, Colin

Oto nadszedł ten dzień! Przez ostatnie dwa tygodnie na łamach portalu Filmożercy.com opublikowaliśmy teksty dotyczące dwóch pierwszych części cyklu „Jurassic World” w ramach miniserii – W oczekiwaniu na DOMINION. Nadszedł kres oczekiwania – w piątek, 10.06.2022 roku, mogliśmy z entuzjazmem, a także z nadzieją na wielkie kinowe doświadczenie wybrać się na seans wystawnego finału epopei rozpoczętej 29 lat temu. Czy potęga czaru prehistorycznych istot jest wciąż żywa? Czy reżyser Colin Trevorrow spełnił marzenia fanów o godnym spointowaniu franczyzy? Przekonajmy się… Oto recenzja filmu „Jurassic World: Dominion”!

W zeszłoroczne wakacje rozpoczęła się wielka kampania promocyjna filmu, który – zgodnie z obietnicą – miał w spektakularny sposób zamknąć trylogię „Jurassic World” oraz podsumować dokonania całego cyklu o przywróconych do życia dinozaurach. Na długo, zanim mogliśmy ujrzeć pierwszy zwiastun wysokobudżetowego widowiska, przed seansami „Szybkich i wściekłych 9” w kinach IMAX wyświetlano pięciominutowy prolog najnowszego obrazu Colina Trevorrowa. Przedstawiał on prehistoryczne zwierzęta w swoim naturalnym habitacie, koegzystujące na rozległych, dziewiczych terenach ziemi sprzed 65. milionów lat. Nagły skok do czasów obecnych funduje widzom obraz tyranozaura, siejącego spustoszenie w kinie dla zmotoryzowanych – ta sklejka montażowa jest jasnym przekazem ze strony reżysera. Oto powtarzalność kolei losu – dinozaury znów mogą przejąć panowanie na planecie, spychając człowieka w hierarchii łańcucha pokarmowego, a jednocześnie komunikując jego nieznaczność wobec pierwotnych sił natury. Scena, podkreślająca epokowy wymiar i ważkość prezentowanej historii, nie pojawia się jednak na początku filmu – zamiast niej twórcy zdecydowali się na segment telewizyjnych wiadomości… Ten zalatujący amatorszczyzną, słabo zmontowany fragment przygniata widza toną ekspozycji, bardziej przypominając znany z telenowel skrót poprzedniego odcinka, niż sztukę filmowej narracji. Jeżeli otwierająca scena powinna być wizytówką opowieści, zapraszającą widownię do wzięcia udziału w przygodzie oraz ukazującą, co obraz ma do zaoferowania to „Jurassic World: Dominion” spełnił swoje zadanie wzorowo – przygotujcie się na festyn wątpliwych decyzji kreatywnych.

Dominion_02.jpg

Jak się okazuje – historia zatacza koło nie tylko w zamyśle scenariusza utkanego z niedorzecznych pomysłów Emily Carmichael oraz Colina Trevorrowa, ale również w taktyce rozwoju cyklu. Już w przypadku środkowej części trylogii, czyli „Upadłego królestwa”, można było mówić o powielonych błędach poprzednika, braku progresu i wpłynięcia fabularnych motywów na oceany absurdu… Kalifornijski reżyser podbija stawkę i najwyraźniej w efekcie samozadowolenia z własnej pracy, zaoferował widzom wszystkie problemy tej serii, lecz tym razem w epickiej skali. Wątpliwa jakość wprowadzanych wątków uderza w twarz już przy zawiązaniu akcji – jeśli sądzicie, iż tytułowy „Dominion” odnosi się do dominacji dinozaurów nad ludźmi, to radzę zastanowić się ponownie. Genetycznie zmodyfikowana szarańcza, za której zaprojektowaniem stać może złowroga korporacja – Biosyn – plądruje plony na terenie Stanów Zjednoczonych, co grozi klęską głodu. To zmusza ekipę – uwielbianych z pierwowzoru Stevena Spielberga – naukowców (Sam Neill, Laura Dern i Jeff Goldblum) do wyruszenia na misję zdobycia dowodów przeciwko prezesowi zarządu firmy, Lewisowi Dodgsonowi (Campbell Scott). Dorzućcie do tego porwanego ludzkiego klona (Isabella Sermon) i rozmnażającego się bezpłciowo welociraptora, a wszystkie te składniki ugotujcie w niestrawnej zupie z tak zwanego „nostalgia porn”… Ahoj, przygodo!

Słabo napisany scenariusz z nieociosanymi dialogami nie stanowi wyzwania wyłącznie dla publiczności – jest on nieprecyzyjny i zagadkowy przede wszystkim dla obsady, która zdecydowanie prezentuje się poniżej poziomu swoich możliwości. Jedyną postacią, która doświadcza wewnętrznej przemiany i ukazuje najbardziej ludzkie oblicze bohaterów jest Claire Dearing odgrywana przez Bryce Dallas Howard, a aktorka wykorzystała, ofiarowaną przez tekst, szansę. Oczywiście, najciekawsze stadia jej metamorfozy odbyły się między poszczególnymi rozdziałami opowieści, zatem jej droga od kapitalistki do aktywistki, a następnie od aktywistki do roli matki jest, niestety, dość umowna. Nie zmienia to jednak faktu, iż różne oblicza Claire pozwoliły aktorce na nieco warsztatowej gimnastyki, a w ostatniej części gadziej sagi jej występ wypada najlepiej spośród wszystkich członków załogi. Chris Pratt nie dostaje żadnej możliwości, aby nadać Owenowi Grady’emu nowego oblicza oraz siły protagonisty, pokonującego kolejne przeszkody z wdziękiem, hipnotyzującym łaknącego emocjonującej podróży widza. Przepada on w natłoku innych bezbarwnych postaci bez charakteru, a także bezsensownych, wydumanych wątków, które prawdopodobnie powinny symulować wrażenie przygody pełnej rozmachu. Z tymi samymi bolączkami mierzyć muszą się bohaterowie przywróceni do historii w celu wywołania sentymentalnego zachwytu. O obecności Laury Dern przynajmniej można napisać, iż jej pojawienie się na ekranie ma związek z fabułą, natomiast zatrudnienie Sama Neilla do roli dr. Alana Granta jest jedynie wyrachowanym sposobem producentów na ściągnięcie do kin większej publiczności. Wybrzmiewa to niczym złożenie fałszywej obietnicy spektaklu i poczucia fanowskiej frajdy, jakiej nie doświadczyliśmy od 1993 roku. Niezmienna postawa dr. Iana Malcolma, werbalizowana w płomiennych przemówieniach, potwierdza, iż postać ta nie ma już nic interesującego do dodania, a Jeff Goldblum – pozbawiony jakichkolwiek reżyserskich wskazówek – może jedynie ogrywać swoje standardowe sceniczne manieryzmy, drastycznie odcinając się od filmowej dramaturgii. Na coś, co sprawdziło się w komediowym „Thor: Ragnarok” reżyserii Taiki Waititiego, nie ma miejsca w podniosłym i (ponoć) poważnym finale trwającej niemal 30 lat franczyzy. Szkoda talentu aktorów, zmarnowanych pieniędzy wytwórni, a także zawiedzionych nadziei miłośników kina.

Dominion_03.jpg

Colin Trevorrow serwuje nam niechcianą powtórkę z niskiej jakości rozrywki. Czy poprzednim filmom tej serii można było zarzucić asekuranctwo? Jasne! Czy w pierwszej odsłonie nowej trylogii scenom akcji brakowało polotu i inscenizacyjnej pomysłowości? Można odnieść takie wrażenie. Czy eskalacja nieuzasadnionych odniesień do spielbergowskiego pierwowzoru mogła wybijać z rytmu? Jest to niezaprzeczalne! Reżyser sprawia wrażenie niezdecydowanego w obraniu konkretnej ścieżki narracyjnej i podjęcia odpowiedzialności za losy swoich bohaterów. Z jednej strony można usprawiedliwiać niedorzeczne aspekty prezentowanych historii chęcią przełamania schematu, a zarazem przedstawienia fantastycznej opowieści o koegzystencji ludzi i dinozaurów w świeżym, niezrealizowanym dotychczas kontekście. Z drugiej natomiast – nieprzerwany łańcuch wizualnych skojarzeń oraz tematycznych odniesień nie pozwala jego produkcjom osiągnąć pożądanej autonomii. Dla „Jurassic World: Dominion” szkodzi to dubeltowo – nie dość, że częstotliwość tych cytatów wytrąca z filmowej rzeczywistości brakiem bezpośredniego powiązania z jej treścią, to dodatkowo prowokują one ciągłe porównania z klasykiem lat 90., dozgonnie zakorzenionym w sercach fanów. W blockbusterze Kalifornijczyka nie brakuje również prób wymierzenia poetyckiej sprawiedliwości, która – ponownie – nie ma żadnego znaczenia lub uzasadnienia fabularnego, ale jest ewidentną próbą taniego połechtania potrzeb fanów. Paradoksalnie, takimi zabiegami obraz ten traci fanów.

Reżyser „Powieści Henry'ego” sili się na kreatywność i oryginalność w budowaniu swojej rozczarowującej epopei, ale bez fundamentu dobrze skonstruowanej historii jego pomysły odebrać można jako wydumane, bądź nielogiczne. Słaby montaż Marka Sangera uwypukla jedynie scenariuszowe problemy filmu, a roztrzęsione zdjęcia Johna Schwartzmana zbyt rzadko operują planami ogólnymi, pozbawiając publiczność możliwości zrozumienia skali przedsięwzięcia. „Jurassic World: Dominion” jest kolejnym dowodem na to, iż Trevorrow wykorzystuje sceny akcji jedynie do dynamizowania tempa narracji, wybudzając widownię z letargu, jednak nie ma on pojęcia, jak budować suspens. Twórca serii o jurajskim świecie jawi się jako dyrygent bez batuty – reżyser z brakami warsztatowymi oraz scenarzysta bez historii do opowiedzenia. Trzeba przyznać, że jego najnowsza produkcja imponuje rozmachem i daje poczucie widowiskowości, co głównie jest zasługą mnogości, a także różnorodności lokacji. Wszystkie pozytywne wrażenia, jakie film ten mógłby wywołać są i tak pogrzebane pod kopcem nieuzasadnionej trawestacji; nachalnego fanserwisu bez klasy i polotu. W ostatnim akcie dr Ian Malcolm dowiaduje się, że Owen był pracownikiem zamkniętego kilka lat wcześniej w pełni operacyjnego parku. „Jurassic World? Nie jestem fanem” – reaguje na wiadomość. Słowa włożone w usta Jeffa Goldbluma są kolejnym dowodem poczucia niższości tego projektu względem „Parku Jurajskiego” z 1993 roku oraz próbą maskowania twórczych nieudolności pod płaszczem wykalkulowanego humoru. Mimo wszystko – Panie Malcolm, lepiej bym tego nie ujął.

Ocena filmu „Jurassic World: Dominion”: 2+/6

zdj. Universal Pictures