NOSTALGICZNA NIEDZIELA #100: Prosto na VHS – trzecia liga science fiction

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Ponieważ w tym tygodniu mamy specjalne wydanie jubileuszowe z numerkiem 100, położymy nieco większy nacisk na tytułową nostalgię – w związku z tym zapraszamy do krótkiego przeglądu niskobudżetowych filmów S-F z pierwszej połowy lat 90. produkowanych z myślą o rynku VHS, takich, do których bez wsparcia sentymentu lepiej dziś nie podchodzić.

Kiedy się ma te, powiedzmy, 10-14 lat, człowiek nie przejmuje się zbytnio faktem, że to, co ogląda, to niekiedy nakręcona za grosze tandeta. Zwyczajnie się tego nie zauważa, a wspomnienia o C-klasowych, tłuczonych taśmowo produkcjach stają się z biegiem czasu na tyle niewyraźne, że prawdziwa natura tych filmów zupełnie się w nich zaciera. Dlatego też powroty po latach bywają bolesne i czasem tylko sentyment jest w stanie sprawić, że powtórkowy seans będzie na swój sposób przyjemnym doświadczeniem. Wśród filmów, z którymi zapoznałem się w pierwszej połowie lat 90., znalazło się co najmniej kilka produkcji, które można by zaliczyć do powyższej kategorii, wypuszczanych prosto na VHS tanich podróbek tych co bardziej popularnych tytułów. W odróżnieniu od solidnych niskobudżetowych produkcji takich jak „Maszyna śmierci”, „Hardware” czy „Robot Jox”, które otrzymały osobne artykuły w naszym cyklu, tytuły, którym przyjrzymy się dzisiaj, mogę z czystym sumieniem polecić jedynie tym najbardziej hardkorowym „koneserom gatunku”, którym żadna C-klasowa ramotka niestraszna, a i to raczej w ramach zgłębiania historii gatunku niż celem czerpania z seansu większej przyjemności, choć kto wie, może akurat? Tak czy inaczej, stanowią dziś one interesującą ciekawostkę, dlatego uznałem, że warto o niektórych przypomnieć.

A zatem zapinamy pasy i... Startujemy!

„Digital Man” (1995, reż. Phillip J. Roth)

Pierwszy z omawianych tytułów to jeden z zalegających masowo na półkach w wypożyczalniach filmów skupiających się na tematyce androidów/cyborgów. Grupa terrorystów kradnie kody do odpalenia pocisków nuklearnych – zadanie ich likwidacji otrzymuje bojowy android D1 (tytułowy Digital Man, w tej roli Matthias Hues). Swój cel realizuje bez trudu, przejmuje kody, ale statek, którym wraca do bazy, rozbija się, a sam android wymyka się spod kontroli i zaczyna błąkać się po okolicy. W pościg za nim zostaje wysłany oddział futurystycznych komandosów, jest jednak pewien haczyk, okazuje się bowiem, że niektórzy z nich to także roboty. Ktoś wpływowy ma najwyraźniej własne plany dotyczące wykradzionych kodów... Mamy tu sporo strzelania w pustynno-skalistym terenie uwielbianym przez twórców filmów w stylistyce post-apo, prawdziwe eksplozje (głównie) oraz… trochę bardzo kiepsko się starzejącego CGI. „Digital Man” powstał w czasie, gdy po efekty komputerowe sięgali już także twórcy tych tańszych produkcji, a skutki tego bywały doprawdy opłakane. Dosłownie. Bo oczy łzawią na widok niektórych scen. Na domiar złego tempo miejscami nieco siada.

Film ten to przypadek o tyle dla mnie nietypowy, że z czasów VHS pamiętam tak naprawdę tylko plakaty i kartonową sylwetkę Matthiasa Huesa w niektórych wypożyczalniach. I choć „Digital Man” jak najbardziej figurował na mojej liście „must see”, to tak się jakoś złożyło, że ostatecznie nigdy go nie wypożyczyłem. Dopiero po kilkunastu latach postanowiłem nadrobić zaległości, tylko po to, by się dość boleśnie przekonać o tym, o czym pisałem we wstępie: ten rodzaj produkcji naprawdę potrzebuje wsparcia nostalgii, sentymentu z czasów dzieciństwa/wczesnej młodości. Bez niego przetrwanie seansu może się okazać niełatwym zadaniem.


  • ZNAJOME TWARZE: Matthias Hues („Dark Angel”), Adam Baldwin („Predator 2”), Don Swayze (mniejsza z tym, gdzie mógł grać, jest podobny do brata);
  • SKĄD MY TO ZNAMY: „Terminator”, „Universal Soldier”, „Aliens”;
  • INNE FILMY Z TEJ SERII: nie stwierdzono.

„Cybernetyczny gliniarz” aka „Policyjny cyborg”

(„Cyborg Cop”, 1993, reż. Sam Firstenberg)

Kolejny film na naszej liście to, jak sam tytuł wskazuje, kolejna wariacja pomysłów znanych z filmów takich jak „Robocop” czy „Terminator”. Na okładce wydania VHS można było się także dopatrzeć czegoś w rodzaju ninja-robota z mieczem, jest to jednak tylko przynęta i nie spodziewajcie się, by ktoś taki pojawił się w samym filmie. Bardzo możliwe, że za sprawą tejże przynęty w ogóle „Cyborg Copa” obejrzałem, bowiem znajomy, który go wypożyczył, właśnie na nią się złapał.

Jack Ryan (!) na skutek niefortunnego zajścia (czyt. zastrzelenia nieodpowiedniej osoby) traci pracę w DEA. Wkrótce potem otrzymuje wiadomość od swego brata Phillipa (Todd Jensen), który zostaje wysłany na niebezpieczną misję na Karaibach (swoją drogą, jeansy to naprawdę kiepski kamuflaż w dżungli). Z misji oczywiście nie wraca, ponieważ wpada w ręce szalonego naukowca (John Rhys-Davies!), producenta morderczych cyborgów. Nietrudno się domyślić, jaki los go czeka, prawda? Jack bezzwłocznie rusza bratu z pomocą. Po drodze spotyka na swej drodze reporterkę Cathy (Alonna Shaw), która oczywiście będzie mu od tej pory towarzyszyć (i nieco komplikować życie), a nim odnajdzie poddanego cyborgizacji brata, będzie zmuszony stawić czoła szeregowi przeciwności, wśród których znajdzie się jeden z tworów szaleńca, który uwięził Phillipa, cyborg Quincy… Jak na tego rodzaju niskobudżetową produkcję jedno trzeba przyznać – kilka wybuchowych sekwencji akcji (nieskażonych CGI) wygląda całkiem przyzwoicie, gorzej wypadają niestety konfrontacje z cyborgami. Na pocieszenie dostaniemy scenę łóżkową z mającą co pokazywać Alonną Shaw. Wcielający się w rolę Jacka David Bradley sprawdza się przyzwoicie (powiedzmy) w roli głównej. Mamy tu odczuwalną pewną chemię między nim i jego ekranową partnerką, a i niektóre wstawki humorystyczne (ale nie wszystkie) wypadają nie najgorzej. W swojej kategorii „Cyborg Cop” stanowić może dawkę niezłej rozrywki, szczególnie ze wsparciem sentymentu z dawnych lat, choć i bez niego miłośnicy gatunku mogą tu znaleźć coś dla siebie.

  • ZNAJOME TWARZE: David Bradley („American Ninja” 3-5), John Rhys-Davies (nie trzeba przypominać, gdzie go widzieliśmy, prawda?);
  • SKĄD MY TO ZNAMY: „Terminator”, „Robocop”, „Commando”, „Universal Soldier”;
  • INNE FILMY Z TEJ SERII: powstały dwa sequele, w pierwszym z nich w tej samej roli powrócił David Bradley, w drugim, fabularnie niepowiązanym w rolach głównych wystąpili Brian Genesee i Frank Zagarino (o którym jeszcze dziś wspomnę). Nie widziałem żadnego z tych filmów, więc nie oceniam.

XTRO II: Kolejny pojedynek”

(„XTRO II: The Second Encounter”, 1990, reż. Harry Bromley Davenport)

„Inny niż obcy. Inny niż predator. Ale tak samo przerażający” – głosi tekst na okładce VHS. Polemizowałbym z co najmniej dwoma spośród tych stwierdzeń. Gumowa bestia, którą zobaczymy w tym filmie, nie jest w żadnym wypadku tak samo przerażająca jak obcy. Z drugiej strony nie jest od niego specjalnie inna, bowiem film, o którym mowa, to bezczelna wręcz zżynka z dwóch pierwszych filmów o ksenomorfach. Faktem pozostaje, że tak sformułowany tagline stanowił skuteczną przynętę na nastoletniego fana obcego i predatora.

Czego możemy się spodziewać?  Wbrew dwójce w tytule i uporczywym sprawianiu wrażenia, jakby był czegoś kontynuacją, film ten nie jest tak naprawdę sequelem innego (i chyba nieco bardziej znanego – sam go jednak nie widziałem) filmu tego samego reżysera. Mamy podziemne laboratorium, w którym to podejmowane są próby podróży do innego wymiaru. Cel zostaje osiągnięty, ale jedna z osób, które wybrały się na międzywymiarową wycieczkę wraca z niespodzianką. Rzeczona niespodzianka opuszcza jej ciało w sposób krwawy i jakby skądś znajomy, po czym przystępuje do eksterminacji znajdujących się w placówce ludzi. Jedynym człowiekiem zdolnym stawić czoła zagrożeniu jest dr. Shepherd (Jan-Michael Vincent) wezwany na miejsce jeszcze zanim sprawy przybrały paskudny obrót. Polująca na ludzi bestia to tani odpowiednik ksenomorfa, który jest jednak w stanie wziąć na klatę zdecydowanie większą ilość ołowiu niż jego pierwowzór. Dlatego też mamy tu do czynienia z połączeniem elementów z „Aliena” i „Aliens” – bieganie po podziemnych korytarzach, sporo bezskutecznego strzelania do potwora, a w międzyczasie jeden po drugim padają kolejne trupy. Czyli klasycznie, z tym że w wersji na ubogo. Gdy oglądałem film po raz pierwszy, nie odczułem zbytnio jego taniości, jako młodociany miłośnik gatunku dostałem wszystko, na co liczyłem, jednak powrót po latach dosyć boleśnie zweryfikował dobre wspomnienia, jakie pozostały z tamtego seansu. Od tamtej pory więcej do „XTRO II” wracać nie próbowałem, aczkolwiek lubię sobie czasami zapuścić zapadający w pamięć temat przewodni.

  • ZNAJOME TWARZE: Paul Koslo („Robot Jox”, „Project Shadowchaser”), Jan-Michael Vincent („Airwolf”);
  • SKĄD MY TO ZNAMY: „Alien”, „Aliens”;
  • INNE FILMY Z TEJ SERII: film jest niby środkową częścią trylogii, ale tak naprawdę jest to swego rodzaju antologia, a poszczególne historie nie są ze sobą powiązane. Widziałem kiedyś w telewizji część trzecią, ale nie utkwiła mi w pamięci.

„Program: Zniszczenie” aka „Robot Jox 2” aka „Zabójczy wirus”

(„Crash & Burn”, 1990, reż. Charles Band)

Kolejna perfidna przynęta ze strony dystrybutora, który w swej przewrotności umieścił na okładce tytuł „Robot Jox 2”. Jako że osiedlowa wypożyczalnia pozbyła się kasety z poszukiwanym przeze mnie filmem o pojedynkach wielkich robotów, stwierdziłem: „a co mi tam, obejrzę sobie dwójkę”. Podejrzanie zrobiło się już w momencie pojawienia się planszy tytułowej, na której znalazły się tylko słowa „Crash & Burn”, a Lucjan Szołajski odczytał tytuł jako „Zabójczy wirus”. Co prawda, w dalszej części filmu zaliczył krótki występ wielki robot, który może budzić pewne skojarzenia z „Robot Jox” (choć tak naprawdę nie ma nic wspólnego z tamtejszymi mechami), to całość okazała się czymś zupełnie innym.

Samotny motocyklista (Paul Ganus) przemierza spalone słońcem amerykańskie pustkowie. Jest on kurierem, którego celem jest usytuowana na odludziu telewizyjna stacja nadawcza. Gdy już tam dociera, zostaje zmuszony do zatrzymania się na jakiś czas ze względu na pogarszające się warunki na zewnątrz – temperatura idzie w górę i trzeba szukać schronienia przed morderczym promieniowaniem. Wkrótce jeden z mieszkańców zostaje zamordowany – okazuje się, że stacja ma na pieńku ze sprawującą kontrolę nad krajem korporacją UniCom, ta zaś postanowiła pokazać, kto tu rządzi. W celach „porządkowych” wykorzystuje podszywające się pod ludzi androidy. Ktoś spośród mieszkańców nie jest człowiekiem, trzeba się zatem dowiedzieć kto, nim ofiar przybędzie. Mamy tu do czynienia z dość klasyczną konstrukcją scenariusza, nasuwającą skojarzenia z „The Thing” Carpentera. Nie zabraknie krwawych morderstw, trafi się klasyczna scena seksu pod prysznicem, a także… no właśnie, przecież na okładce był wielki robot! Gdzie w tej fabule miejsce na wielkiego robota, spytacie. Jak to gdzie? Na pobliskim śmietniku. Stary robot górniczy leży tam sobie i niszczeje na słońcu. Oczywiście jest dlań tu przewidziana pewna rola, ale to ledwie parę minut pod koniec filmu, przy czym wyraźnie czuć, że to rozwiązanie fabularne wciśnięte tu na siłę chyba tylko po to, by móc umieścić na okładce dodatkowy, wzbudzający zainteresowanie potencjalnego widza element. Na mnie zadziałało – a film srodze rozczarował. Nieco lepiej było, gdy podszedłem doń po raz drugi, tym razem nie spodziewając się tego, czego wbrew pozorom nie ma w menu. Jako sci-fi slasher z morderczym androidem nawet da się to oglądać.

  • ZNAJOME TWARZE: Jack McGee („Lethal Weapon 2”), Ralph Waite („Cliffhanger”, „Bodyguard”);
  • SKĄD MY TO ZNAMY: „The Thing”, „Blade Runner”, „Robot Jox”;
  • INNE FILMY Z TEJ SERII: choć nadawano mu tytuł „Robot Jox 2” (a zdarzyło się też „Robot Jox 3”), tak naprawdę film ten nie jest powiązany fabularnie z żadnymi innymi produkcjami.

„Projekt”

(„Project Shadowchaser”, 1992, reż. John Eyres)

Ostatni z omawianych dziś filmów obejrzałem jako pierwszy, co więcej, miało to miejsce jeszcze zanim zapoznałem się z produkcjami, na których oparto jego fabułę, toteż w ogóle nie odczuwałem wtedy, że mam do czynienia z czymś nieszczególnie oryginalnym.

Grupa terrorystów dowodzona przez zbiegłego z rządowego laboratorium, bezwzględnego androida Romulusa (Frank Zagarino w swojej życiowej roli) opanowuje szpital. Tak się składa, że na jego terenie przebywa w tym czasie córka prezydenta. Sytuację ma opanować oddział komandosów, którym do pomocy przydzielono architekta – projektanta tegoż szpitala. Architekt odbywa akurat karę polegającą na leżeniu w lodówce, a wyciągnięty z niej zgadza się na udział w misji. Sęk w tym, że wyciągnięto nie tego człowieka i na akcję z oddziałem komandosów wyrusza były futbolista, Da Silva (Martin Kove), który uznał, że nie warto wyprowadzać nikogo z błędu co do swej tożsamości. Na miejscu towarzyszący mu komandosi szybko padają ofiarą zastawionej pułapki i nasz dzielny futbolista musi radzić sobie sam. Kiedy sprawy przybierają nieciekawy obrót, na pomoc wezwany zostaje projektant androida, Kindermann (Joss Ackland), którego intencje nie są tak czyste, jak by można było oczekiwać. Tymczasem Da Silva spotyka (oczywiście!) córkę prezydenta (Meg Foster) i musi zrobić wszystko, by wyjść cało z niełatwej sytuacji, w jakiej go postawiono.

Jak widać z powyższego opisu, mamy tu do czynienia z wariacją na temat „Szklanej pułapki”, wzbogaconą o postać morderczego androida. Jak na tak niski budżet całość prezentuje się całkiem znośnie, choć razi nieco wygląd szpitala, w którym nie ma praktycznie okien, przez które można by rzucić okiem na panoramę miasta  (wykorzystano ponownie część planów z „Obcego 3”). Daje to dośc klaustrofobiczny efekt. Jednym z bardziej rzucających się w oczy problemów ze scenami akcji są sytuacje, w których to Romulus grzeje z uzi w wąskim korytarzu i nie może nikogo trafić. Pomijając te niedogodności, można jednak stwierdzić, że film nawet po latach nieźle się ogląda, co jest w dużej mierze zasługą zaskakująco niezłej obsady. Martin Kove w roli protagonisty daje się lubić i aż chce mu się kibicować, a Joss Ackland chwilami sprawia wrażenie, jakby za chwilę miał znowu zacząć się zasłaniać immunitetem dyplomatycznym. Bardzo dobrze sprawdza się w swej roli także Frank Zagarino. Jego wygląd, w połączeniu z robotycznymi ruchami i chłodnym głosem, składa się na jedną z bardziej pamiętnych i charakterystycznych kreacji androidów (choć sam mam na tę sprawę o tyle skrzywione spojrzenie, że był to pierwszy ekranowy android, z jakim się zetknąłem). Warto też wspomnieć o niezłej muzyce, budzącej chwilami pewne skojarzenia z soundtrackiem do „Batmana” Burtona. Ze wszystkich omawianych tu filmów ten wrył mi się w pamięć zdecydowanie najmocniej.

  • ZNAJOME TWARZE: Martin Kove („Karate Kid”, „Rambo II”), Joss Ackland („Zabójcza broń 2”), Meg Foster („Ślepa furia”, „Władcy wszechświata”), Paul Koslo („Robot Jox”, „XTRO II”), Ricco Ross („Aliens”);
  • SKĄD MY TO ZNAMY: „Die Hard”, „Terminator”;
  • INNE FILMY Z TEJ SERII: powstały trzy sequele, których jedynym łącznikiem jest Frank Zagarino wcielający się w morderczą maszynę (choć za każdym razem jest to inna postać bez fabularnego związku z poprzednikami). Część druga była w swym charakterze i fabule mocno zbliżona do pierwszej (choć ze słabszą obsadą), w „trójce” akcja przeniosła się w kosmos, części czwartej nie miałem okazji oglądać.

Omówione wyżej produkcje to oczywiście tylko niewielki ułamek z całej masy tego rodzaju tytułów, jakie można było znaleźć na półkach wypożyczalni kaset video. Zachęcam do podawania innych pasujących do tej kategorii tytułów w komentarzach.

Wszystkie z powyższych filmów zostały w Polsce wydane (oczywiście) na VHS. „Digital Mana” czytał Tomasz Knapik, a pozostałe – Lucjan Szołajski. Żaden nie doczekał się polskiego wydania DVD, choć w innych krajach się takowe pojawiły. W większości przypadków są to na chwilę obecną pozycje niełatwe do znalezienia i choć udało mi się postawić na półce trzy z nich, to w przypadku niektórych („XTRO II”) nigdy nie zdecydowałem się na zakup ze względu na niemożność znalezienia DVD w cenie, którą byłbym skłonny zapłacić (bo i, prawdę mówiąc, za wiele płacić nie miałem ochoty). O ile większość z nich otrzymała wydania o jakości, ujmijmy to, „do przyjęcia”, tak niestety „Project Shadowchaser” na jedynym znanym mi, australijskim DVD wygląda jak zgrany z kasety video i nigdy nie natknąłem się na lepszą jakościowo wersję.

zdj. Green Communications / Sci-Fi Productions / Millennium Films / North American Releasing / Full Moon Entertainment / EGM Film International