NOSTALGICZNA NIEDZIELA #175: „Ostatni samuraj” (2003)

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Kolejne odcinki nowej wersji „Szoguna” wciąż pojawiają się na Disney+, przypomnimy zatem film, który to od zawsze postrzegałem jako kolejną wariację na ten sam temat. „Ostatni samuraj” z Tomem Cruise'em.

Dla większości widzów pierwsze skojarzenia na hasło „Tom Cruise” to z pewnością „Top Gun” (i jego sequel, lepszy od oryginału) lub seria  „Mission: Impossible” (za którą nigdy nie przepadałem), ale aktor ten ma na koncie mnóstwo innych pamiętnych ról – filmy z jego udziałem, do których wracam najczęściej to Legenda”, „Szybki jak błyskawica”, „Rain Man” oraz właśnie „Ostatni samuraj”. 

Film w reżyserii Edwarda Zwicka powstał w czasie, gdy po sukcesie „Gladiatora” i „Władcy pierścieni” wróciła na kilka lat moda na epickie widowiska osadzone w realiach historycznych różnych epok (żeby wspomnieć powstałe krótko po sobie „Troję”, „Królestwo niebieskie”, „Aleksandra” czy „Króla Artura”). Na „Ostatniego samuraja” wybrałem się do kina na początku 2004 roku. Jako student historii, miłośnik dalekowschodnich klimatów (grywało się w tym czasie w papierowe gry fabularne, z których jedna, „Legenda pięciu kręgów”, była osadzona w samurajskich klimatach), a także „Shoguna” z Richardem Chamberlainem, nie mogłem przepuścić tej pozycji. I co tu dużo mówić – film spełnił wszelkie pokładane w nim oczekiwania. Ale po kolei. 

Ostatni samuraj

Zdjęcia do filmu powstawały w Nowej Zelandii, między innymi ze względu na podobieństwo góry Taranaki do ikonicznej góry Fuji oraz fakt, że w jej sąsiedztwie znajdowały się lokacje, nadające się do wykorzystania w filmie. Część scen rozgrywających się w wiosce samurajów powstało z kolei w kalifornijskim studiu Warnera w Burbank. Scenariusz autorstwa Johna Logana czekał na realizację cztery lata, w tym czasie próbowano pozyskać reżyserów takich jak Peter Weir czy Francis Ford Coppola, ostatecznie stanęło na Edwardzie Zwicku (z którego wcześniejszych dokonań znana mi była tylko „Chwała” z 1989 roku, z Matthew Broderickiem w roli głównej). Przedstawiona w filmie historia była luźno inspirowana opowieściami francuskich oficerów, oraz amerykańskiego żołnierza Philipa Kearny’ego, którzy brali udział w tzw. wojnie Boshin (1868-1869), w której japońskie siły rządowe ścierały się ze zwolennikami szogunatu rodu Tokugawa (przedstawiciel tego rodu, Tokugawa Ieyasu był również inspiracją dla Jamesa Clavella i jego Toranagi). Ten krótkotrwały konflikt zakończył się zwycięstwem zwolenników cesarza Mutsuhito i klęską Yoshinobu Tokugawy. Jak to zwykle w kinie bywa, nie należy w żadnym wypadku traktować filmu jako lekcji historii, bo wierność realiom i wydarzeniom historycznym poświęcono tu na rzecz kinowego dramatyzmu i efektowności – i w żadnym wypadku nie traktuję tego jako wady. 

Ostatni samuraj

Kapitan Nathan Algren (Cruise), mający za sobą traumatyczne przeżycia w trakcie konfliktu z Indianami, użerający się z problemem alkoholowym otrzymuje propozycję szkolenia japońskich żołnierzy, biorących udział w konflikcie ze zbuntowanymi samurajami. Jako że potrzebuje pieniędzy, przyjmuje ofertę i wyjeżdża do Japonii. Na miejscu przekonuje się, że wojsko, które miał szkolić to w rzeczywistości zgraja niemających pojęcia o wojaczce chłopów i trzeba będzie cudu, by zrobić z nich żołnierzy. Wkrótce Algren przekonuje się na własnej skórze, że dokładnie odwrotnie przedstawia się sytuacja, gdy chodzi o drugą stronę konfliktu. Po krwawej potyczce, w której nasz bohater ma okazję dowieść swej odwagi i niezłomności, wpada w ręce samurajów, którym przewodzi Katsumoto (Ken Watanabe) i trafia do położonej w górach wioski. Tam będzie poznawał swych dotychczasowych wrogów, ich kulturę i zwyczaje, zbierze solidne baty próbując swych sił w walce w samurajskim stylu, przeprowadzi interesujące konwersacje z samym Katsumoto i wplącze się w obowiązkowy (choć nie skupiający na sobie zbyt wiele uwagi scenarzysty) romans z żoną człowieka, którego własnoręcznie wysłał na tamten świat. Ot klasyczny, sprawdzony schemat „Tańczącego z wilkami” powielany przez wielu filmowych twórców z samym Jamesem Cameronem na czele, tyle że zrealizowany z sercem, w emocjonujący i przykuwający uwagę sposób. Nie brakuje w filmie widowiskowych bitew i pojedynków, sceny akcji są przy tym zróżnicowane i odhaczają kolejne obowiązkowe punkty programu kina samurajskiego. Mamy więc bitwę w ciemnym lesie, kolejną w otwartym polu, pojedynek w deszczu czy też nocną potyczkę z zamaskowanymi wojownikami ninja. Warto również w tym miejscu wspomnieć o skomponowanej przez Hansa Zimmera muzyce, która sprawnie podkreśla atmosferę produkcji i do której chętnie wracam również w oderwaniu od filmu, choć gdyby ktoś zapytał, to rzekłbym, że przydałoby się tu jednak nieco więcej typowo dalekowschodniego instrumentarium. 

Film zarobił 456 milionów dolarów (przy 140 milionach budżetu), zebrał stosunkowo dobre recenzje i był pozytywnie oceniany  w Japonii, choć spotkał się również z pewną dozą krytyki odnośnie wyidealizowanego przedstawienia samurajów. Po latach podniesiono też kontrowersyjną kwestię motywu „białego zbawcy”, w tym sugestię, że to białego przedstawiono tu jako tytułowego ostatniego samuraja, co zdaje się sugerować plakat filmu, choć niekoniecznie czyni to sama jego treść. W wywiadzie udzielonym w 2022 roku Ken Watanabe stwierdził, że nie postrzega filmu w ten sposób, podkreślił natomiast, że „Ostatni samuraj” stał się istotnym punktem zwrotnym dla kwestii reprezentacji Azjatów w zachodnim kinie. 

Ostatni samuraj

Cruise, który przygotowywał się do roli na przestrzeni dwóch lat, ćwicząc szermierkę i język japoński, sprawdza się w swej roli bez zarzutu (gdyby remake Szoguna powstał nieco wcześniej, aż chciałoby się go zobaczyć w roli Blackthorne’a) i wzbudza sympatię widza jak mało kiedy. Jednak jak dla mnie zdecydowanie najbardziej błyszczy tu Watanabe (pojawi się potem w szeregu hollywoodzkich produkcji, w tym w pierwszym Batmanie Nolana), z którego postacią wiąże się szereg pamiętnych scen w filmie – warto wspomnieć, że aktor ten właśnie tutaj po raz pierwszy przemówił na ekranie po angielsku. Na drugim planie pojawiają się między innymi Billy Connolly, Timothy Spall, znany z „Uwierz w ducha” Tony Goldwyn, czy w końcu wcielający się w Uijo, niezrównanego szermierza i prawą rękę przywódcy samurajów Hiroyuki Sanada. Z aktorem tym zetknąłem się tu po raz pierwszy, nie spodziewałem się wówczas, że ma on przed sobą karierę etatowego twardego Azjaty w Hollywood, który stanie do walki z Wolverine’em, przywdzieje maskę Scorpiona w ostatniej adaptacji Mortal Kombat, a w końcu zostanie też Toranagą w nowym  „Szogunie”. Sanada  miał już wtedy za sobą imponującą ilość ról w japońskich filmach, spośród których miałem okazję zapoznać się z bardzo dobrym, wielokrotnie nagradzanym „Mrocznym samurajem” z 2002 roku, gdzie pojawił się w roli głównej (jeśli trafi się okazja odświeżyć sobie ten tytuł, być może kiedyś sięgnę po niego również w ramach Nostalgicznej Niedzieli). 

„Ostatni samuraj” wart jest polecenia każdemu miłośnikowi tematyki samurajskiej, choć należy doń podchodzić z pewnym dystansem. Film broni się znakomicie jako efektowne widowisko i świetnie znosi kolejne powtórkowe seanse. W Polsce były dostępne w sprzedaży wydania DVD oraz Blu-ray (przy czym różnica jakościowa między nimi nie była tak znacząca, na jaką bym liczył).

Ostatni samuraj gdzie obejrzeć

I to by było na tyle z mojej strony w tej serii „Nostalgicznej Niedzieli”. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, spotkamy się ponownie jesienią – jak już wcześniej wspominałem, wypadałoby dobić do dwusetnego artykułu, a potem... czas pokaże. 

Zdj. Warner Bros